Afryka 2018

Już tydzień w Afryce - 1. relacja z RŚA

Image
Poznawanie świata, nauka pisania dziecka, lektura książki i wiele innych dobrych rzeczy w naszym życiu zaczyna się od ciekawości. Ona także pchnęła nas do zainteresowania się stażem misyjnym organizowanym przez Ognisko Misyjne działające przy naszym tarnowskim seminarium. Czemu służy staż? Wyjazdy kleryckie do krajów misyjnych mają na celu otworzyć umysły i serca kandydatów do kapłaństwa na ostatnie polecenie Jezusa skierowane do uczniów: „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody…” (Mt 28, 19). Tak wiele państw, narodów i ludów czeka na Radosne Orędzie, a tak mało osób jest gotowych porzucić swoją wygodę i bezpieczeństwo by wykonać „ostatni rozkaz” Jezusa
Tego roku na podjęcie stażu misyjnego zdecydowało się jedenastu kleryków, z których czterech, czyli my, wraz z ojcem Stanisławem, mieliśmy się udać do Afryki. Nasza misja rozpoczęła się jeszcze na długo przed samym wylotem do Republiki Środkowoafrykańskiej. Przygotowanie do naszego stażu obejmowało uzyskanie dokumentów, szczepień, naukę języka francuskiego, zakup potrzebnego sprzętu oraz częstą modlitwę.

Przyszedł dzień pakowania walizek. Wieczorem, w środę 18 lipca, przyjechaliśmy do seminarium by przepakować nasze rzeczy. Trzeba było zadbać, aby masa bagażu nie przekroczyła dopuszczalnego limitu. Oprócz naszych ubrań zabraliśmy wiele sprzętu potrzebnego misjonarzom pochodzącym z naszej diecezji i co nieco dla miejscowych dzieci. Przed udaniem się na spoczynek uczestniczyliśmy w Mszy Świętej, modląc się o bezpieczną podróż i pomyślny pobyt w Afryce.
 
Czwartek był dla nas dniem bardzo intensywnym. Czekające nas wyzwania wyrwały nas z łóżek już o godzinie 3:45. Zaczęliśmy od Mszy Świętej. Niewyspani, ale pozytywnie nastawieni, udaliśmy się na lotnisko do Warszawy skąd wylecieliśmy do Paryża. Dla większości z nas był to pierwszy lot samolotem, wiec startowi i lądowaniu towarzyszyły skoki adrenaliny proporcjonalne do prędkości. Po przylocie zdecydowaliśmy się na karkołomną wycieczkę po Paryżu. Karkołomną bo nie mieliśmy żadnego przewodnika, a na zwiedzanie pozostało tylko parę godzin. Mimo to udało nam się zobaczyć najważniejsze miejsca: katedrę Notre Dame, Wieżę Eiffela, muzeum w Luwrze i  Łuk Triumfalny.  Koniec dnia przyniósł nam trudne wyzwanie: musieliśmy dostać się szybko na miejsca noclegu przed północą. Szkopuł tkwił w tym, że linia metra, którą mieliśmy wracać, okazała się zamknięta. Opanowała nas trwoga. Na szczęście po paru minutach grozy znaleźliśmy połączenie i wróciliśmy.
 
Lot do Bangui, stolicy Republiki Środkowoafrykańskiej, sprawił nam wiele radości. Ci z nas, którzy siedzieli przy oknach samolotu, mogli oglądać wspaniałe widoki najpierw Paryża, a potem Afrykańskiego kontynentu. Wcześniej przed odlotem spotkaliśmy polskich kapucynów, którzy jak i my, udawali się na czarny kontynent. Fala ciepła  i wilgoci uderzyła w nas po wyjściu z kabiny samolotu na płytę lotniska. Wiedzieliśmy, że kraj, do którego przyjechaliśmy jest bardzo biedny, mimo to widok uliczek, którymi udaliśmy się do Bimbo bardzo nas zaskoczył. Miejscowi ludzie żyją blisko natury, często mają wiele dzieci a mało płatna praca nie zapewnia środków na utrzymanie. Parafia Bimbo jest miejscem pracy czterech księży z Polski. Zastaliśmy tylko dwóch: księdza Marka i księdza Maksymiliana. Zapoznaliśmy się z nimi przy wspólnym stole. Męczący dzień sprawił, że zatęskniliśmy za łóżkiem. I tu kolejne wyzwanie: jak zabezpieczyć się przed komarami? Na szczęście każdy otrzymał moskitierę…
 
Sobota rano przyniosła nam nowe doświadczenie. Pierwszy raz uczestniczyliśmy we Mszy Świętej w języku sango z miejscowymi wiernymi. Zaskoczyła nas spontaniczność modlitwy oraz mnogość śpiewów, taneczne ruchy ludzi i klaskanie. Zauważyliśmy, że parafia, kościół, grota Matki Bożej z Fatimy są miejscami ciągle odwiedzanymi. Ojciec Stanisław opowiedział nam historię misji i oprowadził nas po niej. Wieczorem pomogliśmy troszkę księżom sprzątać. Tego dnia spotkaliśmy kleryka Morgana i siostry dominikanki z Kolumbii. Przeżyliśmy szalejącą burzę tropikalną.
 
Niedzielne Msze Święte były świętowane jeszcze huczniej. Warto zauważyć, że pomimo swojego niedomagania, wierni przynoszą dary, każdy jakie może i na jakie go stać i ofiaruje je podczas Eucharystii. Zauważyliśmy, że wiara ludzi w Afryce jest bardzo żywa lecz jeszcze ciągle powierzchowna. Ciężko czasem zrozumieć życie miejscowych, ale nie można się zrażać ich odmiennością jeśli chce się im pomóc. Po południu uczestniczyliśmy w spotkaniu „Walentynka dla Jezusa”, akcji podsumowującej rok katechetyczny. Było ono okazją do zaprezentowania grup młodzieżowych działających przy parafii i parafialnych chórów. Całość zwieńczyła adoracja Najświętszego Sakramentu. Przekonaliśmy się o żywiołowości dzieci, porozmawialiśmy z miejscowymi – to przekonało nas, że ci ludzie obok pragnienia wody i żywności, jeszcze bardziej pragną Miłości – Boga. Było to ciekawe spostrzeżenie z racji tematyki spotkania, koncentrującej się wokół pytania: Na ile ja kocham Jezusa?
 
Od poniedziałku poświęciliśmy się pracy. Odnowiliśmy wnętrze sierocińca. Czas przy pracy uciekał nam bardzo szybko. Podobnie spędziliśmy dwa kolejne dni. We wtorek modliliśmy się z księdzem biskupem Mirosławem Gucwą, który tego dnia miał wylecieć do Polski.
 
Z niecierpliwością czekamy na czekające nas zadania i ludzi, których spotkamy.

Misje wymagają ofiary - drugi tydzień w Afryce

Zadziwiające jest to, jak działa Opatrzność Boża w naszym życiu. To wszystko, czego oczekujemy i do czego dążymy, myśląc, że to nasza zasługa, jest w rzeczywistości wsparte Bożą pomocą, dzięki czemu zmierza we właściwym kierunku.

Tym, kto nas przynagla do budowania trwałego fundamentu jest sam Bóg, nasz Stwórca. To On dał nam swojego Syna, Jezusa Chrystusa, abyśmy przez Jego ręce składali ofiarę z siebie na wzór Jego doskonałej ofiary. Misje wymagają ofiary. Budowanie Królestwa Bożego wymaga ofiary, a jeśli jest ona uświęcona osobą Chrystusa, staje się słodkim jarzmem, które daje ogromną radość. Praca misjonarza jest szczególna. Aby wypełnić Słowa Pana Jezusa „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego” (Mt 28,19) potrzeba wiele zaparcia. Ale to wszystko zostaje wynagrodzone stokrotnie, jak czytamy w Ewangelii św. Mateusza: „Każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci, siostry, ojca, matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma i życie wieczne posiądzie na własność” (Mt 19, 29). Misje uszczęśliwiają, pozwalają dostrzec Chrystusa w każdym człowieku. Pomoc ludziom jest tak naprawdę pomocą Chrystusowi: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,  40). Czas spędzony tutaj pozwala nam tę prawdę zrozumieć i przyjąć.

Image

Zaledwie zdążyliśmy zaaklimatyzować się w Afryce, już minął kolejny tydzień naszego stażu misyjnego na Czarnym Lądzie. Każdy dzień przynosił nam wielki bagaż doświadczeń. Był to dla nas dość intensywny czas. Z Bożą pomocą udało się nam odnowić sierociniec znajdujący się na terenie polskiej misji w Bimbo. Kilkanaście lat użytkowania sprawiło, że wnętrze wymagało gruntownego remontu. Przy wsparciu rówieśników z Afryki ściany zostały odświeżone i pomalowane, drzwi oczyszczone i zaimpregnowane, a meble umyte. Usterki elektryczne i hydrauliczne zdiagnozowane w czasie pracy zostały naprawione. Dzięki współpracy udało nam się zakończyć prace w tym miejscu i sierociniec jest już gotowy do użytku. Dzieci od nowego roku szkolnego będą zapewne mile zaskoczone ze zmiany, która dokonała się w tym miejscu. Również misjonarze byli zadowoleni, szczególnie z tego powodu, że jeden z nas naprawił uszkodzony obieg wody, dzięki czemu na terenie misji jest ciepła woda. Coraz więcej czasu spędzonego z tutejszymi ludźmi i poznawanie ich kultury sprzyjało także naszej modlitwie i sposobowi wyrażania swojej wiary. Wprawdzie wiara na tym terenie nie jest jeszcze wystarczająco pogłębiona, ale prostota jej wyrażania jest niepowtarzalna, przede wszystkim ze względu na towarzyszącą jej radość. Kilka dni, które poświęciliśmy na misji w Bimbo, przyniosły obfite owoce.

Warto wspomnieć, że w minionym tygodniu spotykaliśmy się z różnymi wspólnotami, m. in. z kapucynami, a także braćmi miłosierdzia, u których uczestniczyliśmy we Mszy Świętej. Te spotkania ubogaciły nas przede wszystkim duchowo, gdyż wymienili się oni z nami doświadczeniem zdobytym dzięki misjom.

Po zakończeniu kolejnego etapu stażu, intensywnie zaczynamy myśleć o przyszłym tygodniu, którego głównym punktem będzie wyprawa do wiosek, w celu odwiedzenia mieszkańców, by wspólnie modlić się z nimi, celebrować Mszę Świętą i wysłuchać ich problemów, a także na miarę możliwości zapewnić o pomocy.

Afryka pokazuje nam coraz bardziej, jak wiele ma tajemnic. Jesteśmy zmotywowani, żeby je odkrywać i dzielić się nimi z wami. Ze swojej strony pozdrawiamy i zapewniamy o modlitwie za was i prosimy abyście także nas wspierali duchowo, gdyż to jest główny czynnik dający siłę do pracy tutaj i czerpania radości z pomagania.

Szczęść Boże.

W dolinie rzeki Ubangi - Afryka 2018

Image

Na początku naszego pobytu w parafii Bimbo jeden z posługujących tutaj księży , porównał Kościół afrykański do Kościoła Dziejów Apostolskich. Wtedy mogliśmy jedynie wysłuchać jego opowieści i uwierzyć mu na słowo. Jednak wydarzenia ubiegłego tygodnia sprawiły, że na własnej skórze dane nam było doświadczyć trafności tej metafory.

Oprócz duszpasterstwa przy kościele w Bimbo, czterech kapłanów, którzy tam pracują, ma pod swoją opieką także 44 wioski. Siłą rzeczy księża nie są w stanie regularnie ich odwiedzać i być z ich mieszkańcami. Za duchową opiekę nad każdą z nich jest więc odpowiedzialny katechista, czyli świecki mężczyzna, który utrzymuje kontakty z parafią, odpowiada za katechezę i prowadzi niedzielną Liturgię Słowa pod nieobecność księdza. Teren parafii jest podzielony na trzy sektory, nad każdym pieczę sprawuje jeden kapłan.

W zeszłym tygodniu odbyliśmy kilkudniową wyprawę do sektora nad rzeką Ubangi, który był miejscem pracy ojca Stanisława w czasie jego ośmioletniego pobytu w Afryce. Sobotnie popołudnie i wieczór upłynęły nam na pakowaniu potrzebnych bagaży i sprzętu. Parafia w Bimbo jest położona koło stolicy kraju, więc warunki pobytu na plebanii mieliśmy niemalże europejskie. Jednak afrykańska prowincja to zupełnie inna bajka. Brak zasięgu, elektryczności, bieżącej wody, bieda i proste życie mieszkańców oraz wszędobylskie insekty, komary i owady o bliżej niezidentyfikowanej nazwie i zamiarach to tylko jej niektóre wątki. Uświadomieni i pouczeni o nich przez księży Marka i Maksymiliana zapakowaliśmy sprzęt liturgiczny, moskitiery, śpiwory, karimaty, przenośny prysznic, latarki, niewielki zapas jedzenia oraz kilka innych rzeczy koniecznych do przeżycia i funkcjonowania w afrykańskim buszu.

Naszą podróż rozpoczęliśmy w poniedziałkowy poranek. Po śniadaniu zapakowaliśmy ekwipunek na pakę parafialnego samochodu i nie tracąc ani chwili wyjechaliśmy w teren. Ekipa wyprawy składała się z sześciu osób: ojciec Stanisław, czterech kleryków oraz Mathieu – nasz przewodnik po afrykańskich bezdrożach. Po przejechaniu przez policyjne blokady byliśmy świadkami stopniowej zmiany krajobrazu. Coraz rzadsze zabudowania płynnie ustępowały miejsca bezludnym krajobrazom, krzewom i polanom. Na koniec otoczyła nas ciemna połać afrykańskiego buszu, która nie opuściła nas aż do ostatnich chwil podróży i powrotu do miasta. Także zmiana podłoża pod kołami samochodu dobitnie świadczyła o odmienności terenu, na który wkraczaliśmy: szeroka, ubita droga miejska przekształciła się w dziurawy, polny trakt, pełen wertepów i głębokich kałuż. Po półtoragodzinnej jeździe samochodem dotarliśmy do Nzimby. Mieszkańcy krótko oprowadzili nas po wiosce, obejrzeliśmy szkołę i spotkaliśmy się z kilkoma rodzinami. Po własnoręcznie przygotowanym posiłku (jeszcze nigdy pomidorowa z torebki z makaronem nie smakowała tak dobrze) przyszedł czas na Eucharystię z mieszkańcami wioski. Po zakończonej Mszy Świętej, w półmroku, przy akompaniamencie budzących się do nocnego życia mieszkańców lasu po raz pierwszy rozpakowaliśmy nasze moskitiery i zmęczeni, ale szczęśliwi szybko usnęliśmy.

Poranek przyniósł nam szereg kolejnych pasjonujących doświadczeń. Spakowaliśmy nasze obozowisko, w pośpiechu zjedliśmy śniadanie i zawieźliśmy bagaże nad rzekę. Tam już czekała na nas piroga z pięcioma krzesłami. Tym Czytelnikom, którym użyte w poprzednim zdaniu, nieco egzotycznie brzmiące słowo kojarzy się tylko i wyłącznie z polską potrawą, za którą skądinąd bardzo tęsknimy na afrykańskim kontynencie, jesteśmy winni wyjaśnienie, że piroga to specjalna łódź drążona z pnia jednego drzewa, używana do lokalnego transportu przez Afrykańczyków. Zazwyczaj bywa wprawiana w ruch dzięki pracy wioślarzy, jednak my byliśmy wyposażeni w niewielki silnik, który pozwolił nam na sprawne pokonanie dystansu ok. 40 km w jedną stronę. Zapakowaliśmy na łódkę bagaże i pilotowani przez Mathieu oraz Bazyla, który do nas dołączył w Nzimbie, wyruszyliśmy w dalszą drogę.

Odtąd poszczególne dni naszej podróży wyglądały bardzo podobnie. Dziennie odwiedzaliśmy jedną lub dwie wioski. Mieszkańcy każdej z nich oprowadzali nas, pokazywali szkoły i głębinowe ujęcia wody wybudowane podczas poprzednich stażów misyjnych z pomocą ojca Stanisława i kleryków. Ojciec spowiadał, uczestniczyliśmy we Mszy Świętej i w posiłku przygotowanym dla nas przez gościnnych gospodarzy. Dzielili się z nami tym, co sami spożywali na co dzień. Na stole mogliśmy znaleźć drób, wieprzowinę lub ryby. Zawsze towarzyszył im też maniok, z którego mąka jest głównym składnikiem diety Afrykańczyków. Mieliśmy też okazję spróbować lokalnego napoju – kanguji, czyli sfermentowanego soku z palmy. W międzyczasie wioskowe władze przedstawiały ojcu swoje potrzeby, np. przedłużenie lub wybudowanie nowej kaplicy w Mokero czy pomoc w naprawie cieknącego dachu szkoły w Sekia Mote. Przychodzili też ludzie z prośbą o lekarstwa i opatrunki. Rano, podczas podróży i przed położeniem się spać znajdowaliśmy czas na modlitwę brewiarzową i czytanie Pisma Świętego (po francusku), różaniec (w sango – języku miejscowej ludności) oraz lekturę duchowną. Noc w okolicach równika trwa około 12 godzin, dlatego powiedzenie „chodzić spać z kurami” nabrało szczególnego znaczenia w naszym życiu podczas tego tygodnia. Po zapadnięciu zmroku tuż po godzinie 18 tylko jedliśmy kolację i myliśmy się, by położyć się około 20. Wstawaliśmy między 5 a 6 rano. Tak wczesne pójście spać zapewniało nam sprawne i wydajne działanie w czasie każdego dnia bogatego w przeżycia i wrażenia.

Warto zwrócić uwagę na kilka aspektów, które stały się dla nas źródłem cennego doświadczenia i informacji o afrykańskim Kościele oraz jednocześnie podkreślają trafność porównania go do Kościoła czasów apostolskich. Chodzi głównie o sposób funkcjonowania wspólnot kościelnych i przeżywania Eucharystii. Społeczności katolickie w nadrzecznych wioskach są bardzo nieliczne. Działają pośród sekt i Kościołów protestanckich, często pozbawione systematycznej opieki duchowej kapłana. Dopływając do każdej z wiosek, codziennie doświadczaliśmy radości miejscowej ludności na nasz widok. Dzieci biegały wzdłuż brzegu rzeki krzycząc „Père Stani” (to lokalny „pseudonim” ojca Stanisława, którego imię sprawia mieszkańcom spore trudności przy wymawianiu), klaskały oraz śpiewały piosenki, których ojciec nauczył ich jeszcze 20 lat temu. Wysiadając na brzeg, w otoczeniu dzieci wyciągających do nas rączki na powitanie, czuliśmy się jak Apostołowie, którzy odwiedzali założone przez siebie wspólnoty. Mieszkańcy dzielili się z nami tym, co mieli najlepsze. Harcerze pomagali przenosić bagaże. Także Msza Święta przeżywana w wiosce w afrykańskim buszu pozostawia w pamięci niezatarte wrażenia. Liturgia jest bardzo żywiołowa: głośne śpiewy, rytmiczne klaskanie, taniec i krzyki ułatwiają tubylcom wyrażenie swojej wiary i uczuć. Ludzie wkładają na siebie najlepsze ubrania zrobione z kolorowych materiałów. Dzieci siedzą w pierwszych rzędach kaplicy, dyscyplinowane przez troskliwych dorosłych i siebie nawzajem, głośno śpiewając i klaszcząc modlą się tak, jak potrafią. Kilka razy przed przygotowaniem darów miała miejsce taneczna procesja z darami ofiarnymi, które potem przywieźliśmy do Bimbo. Ostatecznie w drodze powrotnej na pace samochodu podróżowały z nami trzy kozy i tyle samo kur, a bagaże były gęsto przykryte kiściami bananów różnego rodzaju.

Istotna jest też kwestia wiary lokalnych mieszkańców oraz sposób jej wcielania w życie. Olbrzymia kwota, którą trzeba zapłacić rodzinie panny młodej przy zawarciu małżeństwa, uniemożliwia wielu parom żyjącym w związkach niesakramentalnych przystąpienie do tego sakramentu. Także powierzchowność i specyficzna mentalność mieszkańców czasem utrudniają misjonarzom współpracę z nimi. Nadzieją na przyszłość są niewątpliwie dzieci, które były bardzo licznie obecne w kaplicach w każdej wiosce. Dlatego też misjonarze wkładają dużo sił w rozwój szkolnictwa tak w mieście, jak i w wioskach, by przyczynić się do wzrostu wiary i podniesienia jakości życia mieszkańców kraju.

Kościół w RCA, choć rozwija się tylko od 130 lat, kryje w sobie ogromny potencjał. Historia opisana w Dziejach Apostolskich uczy nas, że radość i entuzjazm związane z głoszeniem Ewangelii zawsze przeplatają się z solidną pracą, cierpieniem i ofiarą. Głęboko wierzymy, że tak jak praca bezpośrednich uczniów Chrystusa przyczyniła się do rozprzestrzenienia się chrześcijaństwa po całym świecie, tak starania misjonarzy w tym kraju po wielu latach wydadzą obfity plon i sprawią, że Kościół będzie „cieszył się pokojem (…), rozwijał się i żył bogobojnie, i obfitował w pociechę Ducha Świętego” (Dz 9,31).

Nasz pobyt w Bagandou - Afryka 2018

Na co dzień nasze zaangażowanie w misje polega na zbiórkach pieniędzy, organizowaniu różnych akcji oraz modlitwie. W ubiegłym tygodniu mogliśmy się przekonać namacalnie, jak te różne dzieła są wykorzystywane w praktyce, odwiedzając Bagandou, gdzie prowadzony jest szpital finansowany przez diecezję tarnowską.

W niedzielę w Bimbo spotkaliśmy się z proboszczem polskiej misji w Bagandou, ks. Markiem Muszyńskim oraz panem Ryszardem, którzy przygotowywali się do wylotu do Polski. Pan Rysiek przez ostatnie trzy miesiące zmieniał instalację elektryczną w szpitalu, a także wykonywał inne prace, usprawniając życie misjonarzom. Godne uwagi jest to, że przebywał on w Afryce jako wolontariusz, poświęcając swój czas wolny na rzecz misji. W poniedziałek zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy do Bagandou. Na miejscu poznaliśmy także wolontariusza Jacka, który podobnie jak pan Rysiek pracował przy parafii i remoncie szpitala. Nie był to jego pierwszy pobyt na Czarnym Lądzie, gdyż spędził już tu trochę czasu wcześniej, wykonując całą elektrykę w kościele. Było to dla nas piękne świadectwo zaangażowania świeckich ludzi w potrzebę misji oraz wzór postawy, jak poprzez pracę i dar z siebie okazać miłość Bogu i potrzebującemu człowiekowi.

Wraz z Jackiem przywitał nas ks. Szymon Pietryka, wikary w Bagandou, który został teraz sam na parafii. Krótko oprowadził nas po terenie misji. Poznaliśmy siostry kombonianki, z których dwie pracują w szpitalu, a dwie w przedszkolu oraz zajmują się Pigmejami. Siostra Adanech, dyrektorka szpitala pochodzi z Etiopii, siostra Daniela pochodzi z Brazylii, zaś Karla i Rita są Włoszkami. Przywitały nas bardzo serdecznie, licząc na naszą pomoc w odnowieniu szpitala. Zapoznaliśmy się z pracami, które na nas czekały oraz z miejscowymi pracownikami. Pełni zapału nie mogliśmy się doczekać kolejnego dnia. Cały następny tydzień upłynął podobnie: tak jak zwykle po porannej Eucharystii i praktykach duchownych zaczynaliśmy pracę, która polegała przede wszystkim na malowaniu szpitala, porządkach oraz pracy w kancelarii parafialnej. We czwartek na misję przyjechał na praktykę kleryk Felicien, który skończył trzeci rok studiów w Wyższym Seminarium Duchownym w Bangui. Dołączył on do naszej ekipy.

Image

Po południu w sobotę z Modestem, miejscowym stróżem, poszliśmy zwiedzać miejscowość, która w odróżnieniu od Bangui jest dużo spokojniejsza, co od samego początku nam sprzyjało w kontemplacji

W niedzielę po Eucharystii w przeddzień naszego powrotu otrzymaliśmy pisemne podziękowanie od wspólnoty parafialnej z Bagandou za przyjazd, wspólną modlitwę oraz pracę, którą wykonaliśmy. Było to dla nas miłym zaskoczeniem. Po południu z ks. Szymonem wybraliśmy się Ngumy, pigmejskiej wioski nazywanej przez miejscowych Nazaretem. Zobaczyliśmy tam namiastkę życia pigmejów. Naszą uwagę zwróciły prymitywne domki, w których oni mieszkają. Jadąc drogą przekonaliśmy się z jakimi trudnościami spotykają się misjonarze dojeżdżając do kilkunastu wiosek na terenie swojej misji. Nasz ostatni pełny dzień w Bagandou zwieńczyło spotkanie pożegnalne z siostrami przy wspólnej kawie i cieście. W poniedziałek rano wyruszyliśmy w drogę powrotną do oddalonego o 160 km Bimbo. Wydawało by się, że nie jest to tak daleko, ale żeby pokonać ten odcinek w Afryce potrzebne jest około trzech i pół godziny przy sprzyjających warunkach. Wiele wrażeń w czasie podróży dostarczył nam przepływ promem przez rzekę Lobay, który jest napędzany siłą ludzkich rąk.

Jesteśmy zadowoleni z naszego pobytu w Bagandou, ponieważ udało się nam odnowić jeden z czterech budynków szpitalnych. Dalsze prace będą wykonywane przez miejscowych pracowników pod czujnym okiem siostry Adanech. Pobyt w Bagandou był naszym kolejnym cennym doświadczeniem pracy misyjnej w Afryce, gdyż każde miejsce tutaj ma swoje uroki. Wyrażamy naszą wdzięczność wszystkim tym, którzy włączają się w pomoc duchową i materialną na rzecz misji, gdyż bez tej pomocy praca tutaj byłaby niemożliwa, o czym mogliśmy się osobiście przekonać. Z serca płynące Bóg Wam zapłać.

Wspomnienia z RCA - Afryka 2018

Image

Ostatnie zadania

Po porannej poniedziałkowej Eucharystii zabraliśmy nasze bagaże i pożegnawszy się z księdzem Szymonem i pracownikami parafii wyruszyliśmy w drogę. Pobyt i praca w Bagandu nadwątliły nasze siły, nic więc dziwnego, że długą podróż powrotną do Bimbo niektórzy z nas przespali. W połowie drogi złapała nas tropikalna ulewa, a strugi deszczu lejące się z nieba zamoczyły wiezione „na pace” bagaże. Pierwszy raz doświadczyliśmy tego żywiołu jadąc samochodem i ... było po prostu niebezpiecznie. Po dojechaniu na miejsce zaczęliśmy realizować ostatni etap naszego stażu: przygotowanie na powrót do Polski, czyli zakup pamiątek, sprzątanie i odpoczynek.

Następny dzień przeznaczyliśmy na wypoczynek. Nie obyło się jednak bez drobnych spraw do załatwienia – chociażby niedzielna składka, którą przyszło nam policzyć. Po południu poznaliśmy księdza Pawła Wróbla, który właśnie wrócił z urlopu z Polski, przywożąc polskie słodycze i nowiutki czajnik.

 

Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny było szczególnym wydarzeniem dla miejscowych stowarzyszonych w Legionie Maryi. Od wtorku panie i panowie należący do tej grupy trwali na modlitwie i wieczornym czuwaniu, by rano, wraz ze wschodem słońca obchodzić uroczystość. Uczestnictwo we Mszy Świętej było wspaniałą okazją by zaznać prawdziwej radości wyrażanej śpiewem i tańcem. Swoją drogą, zadziwiający jest spontaniczny sposób wyrażania wiary mieszkańców Afryki. Zadziwiający dla nas, przyzwyczajonych do podniosłych tonów muzyki i majestatycznych kroków celebransa. Można zapytać: który model jest lepszy? Czasami sądzę, że zatraciliśmy zdolność do prawdziwego świętowania Dnia Pańskiego, stał się on dla nas rutyną. A właśnie nasz brak zaangażowania i radości wyraża się w smutnym przeżywaniu Eucharystii. W Afryce jest inaczej: tutaj ludzie potrafią modlić się w ciszy i potrafią także tańczyć na Mszy. Poza tym parafianie są bardzo zaangażowani w życie wspólnoty przez przynależność do wielu działających przy parafii grup.

Po zakończonej Eucharystii część osób została jeszcze w kościele, by modlić się do Matki Bożej. W środę udaliśmy się także do centrum Bangi, by pomodlić się w tamtejszej katedrze Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. Bryła budowli oraz wykonanie z cegły, tak odmienne od reszty kościołów, które widzieliśmy, mocno nas zainteresowały. Zaskoczyła nas także frekwencja ludzi białych, najprawdopodobniej przedstawicieli wszelkiej maści organizacji dobroczynnych i rządowych Europy i Ameryki. Dowiedzieliśmy się, że papież Franciszek otworzył tutaj Drzwi Święte Roku Miłosierdzia inaugurując Rok Miłosierdzia. Mówił wtedy: „Rok Święty Miłosierdzia zaczyna się na tej ziemi, która cierpi od lat z powodu wojny, nienawiści, braku porozumienia i braku pokoju [...]. Tą modlitwą rozpoczynamy dziś Rok Święty tutaj, w tej duchowej stolicy świata”. Zobaczyliśmy także konfesjonał, w którym udzielał Sakramentu Pokuty w tamtym dniu. Następnie pojechaliśmy na rynek, gdzie nabyliśmy pamiątki. Po południu wraz z grupą młodzieży ćwiczyliśmy wspólnie śpiew piosenek w języku polskim i sango.

Czwartek upłynął nam na pakowaniu się i sprzątaniu mieszkania. Pomogliśmy także posprzątać plebanię. Przyjęliśmy kolejne rodziny, którym pomagamy wykształcić dzieci, wspierając je finansowo. Wieczorem, w odpowiedzi na zaproszenie, odwiedziliśmy wspólnotę Les Familles de Nazareth. Zrzesza ona młode pary, które w swoim środowisku świadczą o wartości Sakramentu Małżeństwa. Członkowie grupy pomagają sobie w opłaceniu tzw. „dotu”, bez którego niemożliwy jest ślub tradycyjny, oraz w organizacji ślubu kościelnego. Opiekują się także wdową – młodą kobietą, która parę lat temu straciła męża. Ojciec Stanisław z okazji spotkania przygotował konferencję mówiącą o roli i zadaniach małżonków. Co ciekawe duża część par wychowywała się przy parafi, gdy pracował tam ojciec Stanisław. Pokazuje to, że zawsze warto inwestować w Młodych. Na koniec zjedliśmy wspólną kolację.

Rankiem następnego dnia pojechaliśmy zawieźć nasze bagaże do siedziby firmy obsługującej nasz lot. Wracając wstąpiliśmy odwiedzić siostry kombonianki, które mają swoją placówkę w pobliżu kościoła p.w. św. Antoniego z Padwy – miejsca pracy polskich misjonarzy. Pozostało nam pożegnać się z księdzem Pawłem i miejscowymi wiernymi i ruszyć w drogę do Polski. Odlecieliśmy samolotem z Bangui do Yaounde — stolicy Kamerunu. Po krótkim oczekiwaniu odlecieliśmy do Paryża, by znaleźć się tam już o 6 nad ranem. Tutaj czekało nas kilkugodzinne oczekiwanie. Postanowiliśmy poszukać kaplicy, w której moglibyśmy się pomodlić. Szukanie przysporzyło nam wiele kłopotu, musieliśmy zmienić terminal, by dostać się do kaplicy, co wiązało się z paroma sprawdzeniami bagażu podręcznego przez lotniskową policję. Po prawie dwóch godzinach wreszcie znaleźliśmy miejsce, w którym znajdowały się obok siebie kaplice dla chrześcijan, żydów i muzułmanów. Zaskoczyły nas skromne rozmiary pomieszczeń, wnioskuję, że nie cieszącymi się liczną frekwencją. Gdy oczekiwanie dobiegło końca wsiedliśmy na pokład samolotu lecącego do Warszawy. Widok polskich pól obudził w nas sentyment, który można wyrazić znanymi słowami, że „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Z lotniska odebrał nas wujek Mateusza, któremu jesteśmy bardzo wdzięczni za pomoc w dojeździe do i z Warszawy. O godzinie 11 w nocy rozstaliśmy się i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.