RCA 2016

Pierwsze dni w RCA

Image

5-16 VIII  (poniedziałek-wtorek)

Jeszcze wieczorem w Uroczystość Wniebowzięcia zebraliśmy się w seminaryjnej Sali misyjnej na bezpośrednich przygotowaniach przed odlotem. Skrupulatnie sprawdzaliśmy wagę walizek, żeby nie przekroczyć granicy dwudziestu trzech kilogramów. Pakowaliśmy ostatnie konieczne rzeczy i przystrajaliśmy walizki wstążkami, aby podczas podróży bez trudu rozpoznać bagaże.

Ksiądz Dyrektor Andrzej Surowiec zawiózł nas na lotnisko im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Razem z nami wyruszyła grupa wolontariuszy świeckich ze Stowarzyszenia Inicjatywa Młodzi Misjom, lecz bezpośrednim celem ich lotu był Kamerun, a naszym RCA. Na lotnisku w Warszawie poddaliśmy się przewidzianym procedurom, które są dość nużące, choć i tak nie możemy narzekać, gdyż nasze podróżowanie jest stokroć łatwiejsze niż dawnych wędrowców i raczej nie przypominamy mitycznego Odyseusza.

Przed dziewiątą 16 sierpnia, pokrzepieni czekoladowym rogalikiem, podziwialiśmy Paryż z lotu ptaka… mechanicznego. O 8:45 wylądowaliśmy na lotnisku Charlesa de Gaulle’a w Paryżu, aby przesiąść się do samolotu, którym dotrzemy do Bangi-stolicy Republiki Środkowoafrykańskiej.

Piękne wrażenie wywołuje widok Morza Śródziemnego czy Sahary. Z jednej strony pojawia się myśl o potędze człowieka, który nauczył się pokonywać tak szybko niezmierne odległości, a z drugiej dostrzegamy nieskończenie wyższą potęgę Stwórcy ogromnych przestrzeni.

Zbliżając się coraz bardziej do serca Afryki, przesunęliśmy zegarki o godzinę do tyłu.

Około piątej popołudniu lądowaliśmy w Bangi. Kilka godzin wcześniej z zaciekawieniem patrzyliśmy na Paryż – stolicę kultury i symbol potęgi Europy. Teraz pierwszym widokiem po postawieniu stopy na afrykańskiej ziemi jest obóz dla uchodźców, który ukształtował się przy samym lotnisku. Przyczyną powstania tego obozu jest ucieczka przed niebezpieczeństwami wojny, choć niektórzy szukają  też w takich obozach łatwego życia polegającego na ciągłym korzystaniu z pomocy humanitarnej.

Na lotnisku wyszli nam na spotkanie: ks. Mieczysław Pająk i pani Izabela Cywa. Ks. Mieczysław jest wieloletnim misjonarzem w RCA, który obecnie pracuje w Bagandou, a pani Izabela prowadzi ośrodek zdrowia w tej miejscowości. Ich obecność złagodziła nieco zdumienie wywołane obecnością na nowym kontynencie. Udzielili nam również pomocy w sprawie transportu walizek i kontroli paszportowej, dzięki czemu nie odczuliśmy całej dolegliwości administracyjnych procedur.

Następnie misjonarze zabrali nas do Bimbo, do parafii św. Antoniego Padewskiego. Mieliśmy okazję przejechać przez centrum Bangi i uchwycić nieco specyfiki tego kraju, w którym sklepiki ustawiają się przy trasie przejeżdżających samochodów, motory wydają się bezkarnie niepoddane najbardziej podstawowym przepisom ruchu,  a potężne dziury w drodze nie należą bynajmniej do rzadkości.

Po dotarciu do Bimbo modliliśmy się Mszą Świętą  w kościele parafialnym. Zostaliśmy bardzo życzliwie przyjęci przez pracujących tu misjonarzy: ks. Michała Rachwalskiego i ks. Mateusza Gondka. Mieszkańcy Bimbo również okazali nam swą życzliwość; zachowali w pamięci misjonarską pracę o. Stanisława Wojdaka w tej parafii. Przy  kolacji mieliśmy okazję podjąć niebanalne rozmowy o nadziejach i bolączkach tutejszego Kościoła oraz skosztować afrykańskiej kuchni, której wszakże nie brakowało polskich akcentów.

Spokojnego snu  nie zmąciło nam kilka karaluchów, które również wyszły nam na spotkanie.

17 VIII (środa)

Dzień rozpoczęliśmy od jutrzni i Mszy świętej w kościele parafialnym  w Bimbo. Pierwszy raz uczestniczyliśmy w Mszy świętej w języku sango.

Po Mszy mieliśmy okazję, aby przywitać się i nieco porozmawiać z ludźmi z parafii. Łatwo dostrzec pewną naturalną otwartość mieszkańców tego kraju.

Po porannej modlitwie różańcowej połączonej z lekturą duchowną, lectio divina i Liturgią godzin, wybraliśmy się do stolicy z księdzem Michałem, aby wymienić euro na franki, kupić karty do telefonu i klapki.

Po krótkich zakupach i obiedzie wyruszyliśmy razem z ks. Mieczysławem Pająkiem i panią Izabelą Cywą do Bagandou. Wrażenia z drogi do tej miejscowości trudno pomieścić w krótkiej relacji. Przejeżdżaliśmy przez niezmierzone połacie zieloności, które przeplatają się z wioskami i ludźmi, którzy próbują sprzedawać różnorakie owoce i inne dobra tej ziemi. Ksiądz Pająk kupuje nam po drodze nieco papai i innych owoców, których nazwy musimy dokładnie zapamiętać. Jako przybysze z Europy nawet nie wiedzieliśmy, że ananasy rosną w ziemi i na hasło, że mamy ich wypatrywać,  podnosiliśmy głowy do góry.

Po drodze zatrzymujemy się w katedrze pod wezwaniem świętej Joanny d’ Arc w Mbaiki, w której pomodliliśmy się Koronką do Bożego Miłosierdzia.  Podziwialiśmy katedrę, która rzeczywiście wyróżnia się pięknem w porównaniu z innymi kościołami. Strukturę budynku tworzą cegły,  które w bocznych nawach  i wejściach układają się w łuki, których nie powstydziłyby się kościoły Europy. Splendoru przymnażają bogate witraże. Niemniej ich wygląd i rozmieszczenie najzupełniej harmonizują z szlachetną prostotą, którą reprezentuje cały wystrój.

Następnie zatrzymaliśmy się przy moście na rzece Lobay, gdzie Wojciech zrobił wiele zdjęć i mogliśmy nacieszyć oczy majestatem dżungli i potężnej rzeki, która w porze deszczowej tym okazalej się prezentuje. Widzieliśmy wioski Pigmejów i ludzi, dla których funkcję lodówki i spichlerza pełni dżungla.

Dotarcie do Bagandou ubiegło nam na radosnych rozmowach i nieustannych podskokach samochodowych, które nauczyły nas, że ci, którzy narzekają na stan polskich dróg, na pewno nie byli w RCA  i nie widzieli dziur o tak niesamowitej głębokości. Afryka bardzo szybko uczy, że narzekanie nie jest sprawą chrześcijańską.

W samym Bagandou wyładowaliśmy wszystkie rzeczy , wśród nich  lekarstwa i jedzenie, których przywiezienie było  jednym z głównych celów wyjazdu. Tu spotkaliśmy panią Magdalenę Iwan, członkinię Legionu Misyjnego i wolontariuszkę z diecezji tarnowskiej, która razem z panią Izabelą trudzi się nad właściwym funkcjonowaniem ośrodka zdrowia w Bagandou. Zostaliśmy przyjęci z królewską gościnnością.

18 VIII (czwartek)

Obudzeni biciem kościelnych dzwonów wybraliśmy się do kościoła parafialnego na modlitwę Jutrznią i Mszę świętą. Trwamy w podziwie dla misjonarzy znających język sango, ponieważ nam sylaby zlewają się w jeden potok dźwięków, które niezmiernie trudno odróżnić. Po Eucharystii nastąpił czas adoracji, podczas której modliliśmy się Koronką do Miłosierdzia Bożego. Rozdane przez ks. Mieczysława obrazki z tekstem modlitwy w języku sango pozwoliły się nam włączyć w uwielbienia Afrykańczyków.

Ks. Mieczysław opisał nam historię powstawania kościoła. W tym dziele najgłówniejsza zasługa przypada właśnie jemu, przy niemałym wsparciu środowisk misyjnych z diecezji tarnowskiej. Niemniej potrzeby duszpasterskie postawiły wymóg budowy nowego, większego kościoła, którego mury wznoszą się nieopodal starego kościółka i zapowiadają swą powagą osiągnięcie budowlane porównywalne z wcześniej wspomnianą katedrą. Owo osiągnięcie zaznacza się tym bardziej, że warunki do budowy są skrajnie niesprzyjające. Główną przeszkodą jest konieczność sprowadzania większości materiałów z bardzo daleka, przede wszystkim z Bangi. Uciążliwość i kosztowność transportu jest pomnażana przez fatalny stan drogi łączącej stolicę z Bagandou. Niemniej trudności są pokonywane, a ks. Mieczysława można prawdziwie uznać za człowieka łączącego tytaniczną i wszechstronną aktywność z głębokim życiem modlitewnym.

Chcąc taką syntezę osiągnąć po śniadaniu wybraliśmy się do kaplicy znajdującej się na terenie plebanii, aby pomodlić się lekturą duchowną, lekturą Pisma Świętego, brewiarzową Godziną czytań oraz różańcem odmawianym po francusku.

W kaplicy tej można troszkę poczuć się jak w Polsce. Mamy tu wizerunek Matki Bożej Częstochowskiej i świętego Jana Pawła II. Ucieszyłem się, gdy zobaczyłem te obrazy i przypomniały mi się słowa psalmu 138 z środowych nieszporów:

„Ty ze wszystkich stron mnie ogarniasz i kładziesz na mnie swą rękę.

Zbyt przedziwna jest dla mnie Twoja wiedza, tak wzniosła, że pojąć jej nie mogę.

Gdzie ucieknę przed duchem Twoim? Gdzie oddalę się od Twego oblicza?

Jeśli wstąpię do nieba, Ty tam jesteś, jesteś przy mnie, gdy położę się w Otchłani.

Gdybym wziął skrzydła jutrzenki, gdybym zamieszkał na krańcach morza,

Tam również będzie mnie wiodła Twa ręka i podtrzyma mnie Twoja prawica.”

Image

Rzeczywiście, można powiedzieć, że wstąpiliśmy do nieba – lecąc samolotem. Zamieszkaliśmy na ziemiach, które wielu uważa za krańce ziemi, ale za Psalmistą musimy uznać, że wszędzie czuwa nad nami Pan zawsze obecny w tabernakulum; zarówno w tarnowskiej katedrze, jak i w małej kaplicy w Bagandou. Dobry Bóg ukazał nam tę ważną prawdę przez  mały obraz Królowej Polski, przez który przypomniały się nam nasze parafialne kościoły.

Ponadto spostrzegliśmy relikwie świętej Teresy od Dzieciątka Jezus, patronki Misji.  Od niej można nauczyć się prawdy chyba kluczowej dla apostolstwa i misji: bez życia wewnętrznego wszelka działalność zewnętrzna nie przynosi owoców i wyjaławia człowieka.  Śmiałe plany i dzieła są ważne, ale tylko wtedy, gdy za źródło mają relację z Bogiem. W innym wypadku misjonarz stałby się kimś podobnym do kulturoznawcy, filantropa, a może nawet turysty. Misjonarz to człowiek, który kładzie swą duszę i daje swe życie za sprawę zbawienia ludzi i ta żarliwość każe mu budować, pracować i podejmować liczne dzieła i prace.

Myślę, że ta złota prawda, fundamentalna dla misji, wyznacza również nasze myślenie o stażu misyjnym. Wiemy, że nie możemy zamienić wyjazdu w wycieczkę. Nie możemy również przypisywać sobie jakiegoś wielkiego znaczenia, lecz właśnie w duchu świętej Teresy przyjąć naszą maleńkość i wszelkie bariery czy drobne niedogodności. Popracować, poznać środowisko misjonarzy, podszkolić się w języku francuskim, a we wszystkim pokornie uwielbiać Pana Boga – oto projekt, który sobie wyznaczamy.  Sądzę, że Mała Teresa rozpozna swoją małą drogę w tych zamiarach. Na marginesie warto dodać, że relikwie świętej Teresy znajdują się nie tylko kościele w Bagandou, ale również w Sali misyjnej. Myślę, że jest cichą patronką naszego stażu, choćby z tej przyczyny, że jest on obecnością wśród najmniejszych.

Przekonaliśmy się o tym, gdy zwiedziliśmy szpital w Bagandou prowadzony przez panią Izabelę Cywę i panią Magdalenę Iwan. Dzięki wytrwałej pracy i wsparciu pochodzącym w sporej części z diecezji tarnowskiej, szpital zapewnia godną opiekę medyczną na terenach, gdzie o nią bardzo trudno.

Ciężar problemów tego kraju uświadomiło nam pewne zdarzenie, które chyba silniej przemówiło niż pozostałe części naszej wizyty w szpitalu. Podczas małej zabawy z dziećmi przy oddziale pediatrycznym, spostrzegliśmy na końcu ganku, siedzącą na murku kobietę z niebywale wychudzonym dzieckiem. Miało ono nóżki jak patyczki, trwało na kolanach opiekunki niemal nieruchomo; ból serca wywoływało patrzenie w jego smutne, niemal gasnące oczy. Pani Izabela powiedziała nam, że stan tego dziecka jest bardzo poważny; przybyło do szpitala niedożywione i na domiar złego jest nosicielem wirusa HIV.

Ksiądz Mieczysław ochrzcił to biedne dziecko otoczony modlącą się gromadką afrykańskich kobiet, dzieci, pracowników szpitala i naszej czwórki. Wszyscy weszliśmy naturalnie w tę atmosferę powagi i modlitwy, jaką wywołuje spotkanie z zagrożonym ludzkim życiem. Ale uświadomiłem sobie jednocześnie, że życie wieczne tego dziecka nie jest już zagrożone i sakrament chrztu, wlewa w serca Bożą nadzieję i to niezależnie od rozwoju wypadków. Najmroczniejsze scenariusze nie mogą przysłonić szczęśliwej prawdy o życiu Bożym, w które weszło owo biedne dziecko.

Niemożliwe jest wyobrażenie sobie życia na tej ziemi bez obecności Kościoła, który okazuje się stróżem ciał i dusz ludzkich. Przecież bez chrześcijan nie powstałby tu szpital, bez misjonarzy nie udzielano by sakramentów. Bez chrześcijan zgasłoby wszelkie światło nadziei dla tego ludu, a biedna dziewczynka byłaby skazana na śmierć. Na tej ziemi mocno jaśnieje światło, którego nie ukryto pod korcem, a sól nie utraciła swego smaku.

Oprócz wizyty w ośrodku zdrowia, wstąpiliśmy w progi domu sióstr kombonianek, który sąsiaduje z plebanią i ośrodkiem zdrowia. Siostry wprawdzie były nieobecne, gdyż odbywały rekolekcje w Bangi, ale zobaczyliśmy kaplicę sióstr i pośrednio poznaliśmy sposób funkcjonowania tego zgromadzenia misyjnego. Mogliśmy się również do czegoś przydać, gdyż lodówka u sióstr przestała działać i mięso w większej części uległo zepsuciu. Widomym znakiem procesu zepsucia była czerwona plama na podłodze, przy lodówce. Wyczyściliśmy zatem krwawiącą lodówkę i selekcjonowaliśmy jej zawartość: rzeczy zepsute wyrzucaliśmy, a ocalałe poddaliśmy chłodzeniu, ponieważ księdzu Mieczysławowi udało się przywrócić ową lodówkę do stanu używalności. Dobrze, że zepsute mięso nie trwało w tym stanie na tyle długo, aby przyciągnąć członków ekosystemu, którzy gustują w tego typu potrawach. Chodzi tu przede wszystkim o tysiące mrówek, które na szczęście nie zdążyły zwołać się na ucztę.

Popołudnie miało być w całości przeznaczone na pracę przy plebanii, lecz pora deszczowa dała znać o sobie i nieco wydłużała naszą sjestę. Po sjeście obraliśmy za nasz cel uporządkowanie kontenera, który w 2010 roku trafił do Bagandou z Polski. Kontener był pełen rozmaitości; wymienianie wszystkich znużyłoby czytelnika i zajęło kilkanaście stron. Jego zawartość stanowiła wieloraką pomoc dla misji w Bagandou, lecz sprawą oczywistą jest, że nie można od razu spożytkować wszystkiego. Ponadto ów kontener pełni dla ks. Mieczysława rolę magazynu. Nic zatem dziwnego, że zadziałało, że się tak wyrażę, prawo entropii i nieporządek raczej wzrósł niż zmalał. Dlatego też obraliśmy sobie za cel uporządkowanie rzeczy w kontenerze i adekwatne ich oznakowanie.

Przez nasze ręce przechodziły zatem deski, styropiany,  ubrania, lusterka, książki, żarówki, materiały czy też różne części elektroniczne. Towarzyszkami naszych prac były dwie myszy, które niezadowoleniem i ucieczką wyraziły swój stosunek do naszej gwałtownej wizyty. Niemniej praca przebiegała sprawnie i w  dziele porządkowania przeszliśmy niemal połowę kontenera.

Miłym przerywnikiem wysiłków było przybycie pewnego młodego człowieka z małą małpką na ramieniu. Dzięki jego życzliwości mogliśmy przyjrzeć się małpce, wziąć ją na ręce i zrobić sobie kilka zdjęć. Przerwaliśmy jednak te czynności, albowiem dostrzegliśmy, że małpka nie podziela naszej satysfakcji i nawet kawałek banana nie mógł odmienić jej chmurnego usposobienia.

Zwieńczeniem dnia były wspólne nieszpory i wieczorne chwile cichej, indywidualnej modlitwy. Do snu ukołysała nas nieustannie muzykująca dżungla.

Druga relacja z RCA

Image

19 VIII (piątek)

Trwałymi punktami dnia ulokowanymi w jego początkach jest jutrznia w języku francuskim z Mszą świętą w języku sango. Po śniadaniu z kolei z podobną niezmiennością modlimy się Godziną czytań, lekturą Pisma Świętego, lekturą duchowną i różańcem odmawianym po francusku.

W czytaniu Pisma Świętego przyjęliśmy, iż czytamy Ewangelię Mateusza, codziennie po dwa rozdziały: jeden po polsku, a drugi po francusku. Za lekturę duchowną służy nam wywiad z kardynałem Robertem Sarahem zatytułowany „Bóg albo nic”. Książka ta doskonale wpisuje się w nasz staż, albowiem jej autor jest człowiekiem głęboko duchowym, a przy tym pochodzi z Afryki, dokładnie z Gwinei, i opisuje różnorakie społeczne uwarunkowania swego kraju oraz radości i trudności, jakie go spotykały, co daje cenny wgląd w oblicze tego kontynentu.

Różaniec z kolei nie tylko nastraja nas do przeżywania późniejszych prac w obecności Bożej, ale jest też dobrą okazją do poprawiania fonetycznych niedoskonałości naszej francuszczyzny, które wychodzą na jaw przy odmawianiu Modlitwy Pańskiej i Pozdrowienia anielskiego. Ową posługę fonetycznego korektora miłościwie i z pożytkiem dla nas przyjął ks. Mieczysław.

Podzieliliśmy się na dwie grupy, aby lepiej spełnić stojące przed nami prace. Ja stałem się pomocnikiem o. Stanisława w dziele ukończenia porządkowania kontenera; z kolei Mateusz i Wojciech dołączyli do ks. Mieczysława i pomagali mu w malowaniu kątowników i, że tak powiem, zajęciach blacharskich, pośród których najgłówniejszym było wykreowanie machiny do wyginania blachy. Celem tych wynalazczych usiłowań jest zapełnienie górnych partii budowanego kościoła materią inną niż samo tylko powietrze, to jest szczelnym dachem, który będzie odporny na ataki deszczu. Ponadto, podług konstrukcyjnych zamysłów, na dachu, nad ołtarzem, mają się znajdować dwie przeźroczyste plastikowe płyty, które uczynią wnętrze jaśniejszym oraz wskażą rzucanym snopem jasności na centralne znaczenie ołtarza i Najświętszej Ofiary.

Śmiałe idee budowlane ks. Mieczysława spotykają się z pewnymi przeciwnościami: brakiem odpowiednich narzędzi, trudnościami w transporcie potrzebnych rzeczy oraz problemem ze znalezieniem wykwalifikowanych robotników. Ostatnio na przykład ciężarówka wypełniona cementem przeznaczonym do budowy kościoła utknęła w drodze z Bangui do Bagandou. Żeby zrozumieć, jak to jest możliwe, trzeba by samemu przejechać tę trasę; myślę, że uczestnicy Rajdu Dakar dla podniesienia poziomu trudności mogliby przenieść się do RCA. Droga do Bagandou bywa testem wytrzymałości dla samochodu i niejeden pojazd mechaniczny nie wychodzi z tego testu zwycięsko. Wobec wymienionych okoliczności pracy misyjnej ks. Mieczysław musi pełnić niekiedy kilka oryginalnych ról i podejmować się tych prac, które akurat są możliwe do wykonania, nawet gdy czasem przeczą naturalnej chronologii budowy. Owe okoliczności zmuszają go niekiedy do przyjęcia roli elektryka, hydraulika, budowniczego, mechanika czy cieśli. Ta swoista wielofunkcyjność misjonarza uwyraźniła się naszym oczom właśnie przy potrzebie cięcia i wyginania blachy.

Ksiądz Mieczysław posłużył się bowiem w realizacji tego zadania pewną machiną. Przygwoździł do drewnianego stołu z narzędziami kawałek dokładnie wymierzonego żelastwa, które, odpowiednio obracane, ma uczynić blachę uległą życzeniom misjonarza. Ten uproszczony opis nie oddaje całej przemyślności wynalazku, jak i całodniowej gonitwy myśli, poszukiwania narzędzi i niezliczonych kropel potu wstępujących na czoło. Niemniej wieczór nastawił wszystkich optymistycznie, gdyż ów wynalazek został ukończony. Jutro będzie testowany, zostaną mu poddane eksperymentalne kawałki blachy.

Oprócz tego Mateusz i ksiądz zakładali panele słoneczne na dachu w domu sióstr kombonianek. Panele są dla misji jedynym źródłem pozyskiwania prądu. Z kolei „grupa kontenerowa” zwieńczyła porządkowanie tego wielkiego, pełnego prostokąta niemal równolegle z drugą grupą pracujących. A zatem wszyscy wracaliśmy do domu na posiłek zmęczeni, ale usatysfakcjonowani.

Na kolacji, tak jak w poprzednich dniach, popularnością cechowało się ciasto pani Magdaleny, dla którego naturalną opozycję stanowił maniok. Maniok jest najbardziej podstawowym pożywieniem tutejszych ludzi. Nie da się go jeść na surowo. Doświadczeni w afrykańskiej kuchni misjonarze wyrazili o tej roślinie sądy cokolwiek negatywne, ale przy tym – bardzo humorystyczne. Stwierdzono zatem, że maniok smakuje jak kamień obtoczony w cemencie. Powiedziano, że w manioku najlepsze jest to, co neutralizuje jego smak – a więc to, co się je poza nim samym. Podczas sądu nad maniokiem stwierdzono ponadto, iż zupełnie zapycha człowieka i chyba tylko po to się go je. Niemniej, mimo wszelkich obiekcji, trzeba przyznać oskarżonemu tę zasługę, że podtrzymuje przy życiu wielu najbiedniejszych, albowiem stanowi pokarm najbardziej dostępny. Ponadto maniok maniokowi nierówny, albowiem istnieje wiele rodzajów tego daru ziemi, który nie pozwala się podpiąć pod jeden smakowy mianownik.

Afrykanie zatem często jedzą maniok z różnymi dodatkami i w ten sposób oddalają od siebie głód. Ponadto po jedzenie przychodzą do swojej lodówki, którą dla nich jest dżungla. Żyją przede wszystkim dzięki temu, co uzbierają. Trzeba bowiem przyznać, że produkcja własna i zaplanowane gospodarowanie są w RCA na minimalnym poziomie.

A zatem, mimo wszystkich docinek formułowanych z przymrużeniem oka, maniok może zostać usprawiedliwiony.

20 VIII (sobota)


Długość bycia misjonarzem można poznać po sposobie jedzenia zupy. Młody misjonarz, gdy tylko mucha wpadnie mu do zupy, zaraz ją wyciąga i wyrzuca. Trochę starszy misjonarz w sytuacji lądowania owada na talerzu po prostu go zjada. Z kolei sędziwy misjonarz sam łapie muchę i wrzuca ją do zupy.

Ten żart opowiedziany przez księdza Mieczysława ukazuje pewną ewolucję człowieka, kiedy znajduje się daleko od swego kraju ojczystego. Ta ewolucja dotyczy małych lęków związanych z tym, co uważamy za wstrętne i odpychające. Myślę, że przechodzimy na stażu podobną przemianę, oczywiście w malutkiej skali, z mała siłą i w krótkim czasie.

Przed stażem człowiek mógł sobie bowiem wyobrażać wielkie pająki, karaluchy, jaszczurki i muchy, przypuszczając, że będzie się tego niewątpliwie jakoś bał. Kiedy jednak przyjedzie się już na krańce świata, to takie proste lęki jakoś automatycznie mijają. Przekonaliśmy się o tym, gdy podczas sprzątania natrafialiśmy na myszy albo widzieliśmy wielkie pająki na ścianach. Nawet w kościele jest czymś normalnym jaszczurka spacerująca po ścianie. I jakoś nie wpadamy w panikę, a Mateusz stał się wręcz nielitościwym zabójcą dla owadów, które zbyt nachalnie wkraczają w jego pole widzenia.

Podczas śniadania wywiązała się rozmowa, którą można by nazwać dwugłosem duchownym na temat pracy fizycznej w życiu księdza. Ów dwugłos tworzył ojciec Stanisław wraz z księdzem Mieczysławem. W dialogu na temat potrzeby pracy fizycznej i ludzkich wysiłków w życiu księdza zaznaczała się zastanawiająca paradoksalność nastawień. Otóż ksiądz Stanisław, który pełni posługę ojca duchownego w seminarium, miałby wszelki mandat, aby z całą mocą podkreślić prymat życia duchowego w życiu kapłana. Tymczasem on właśnie podkreślał znaczenie zewnętrznej dyscypliny i podejmowania bardziej prozaicznych prac; zaznaczył, że kapłani nie powinni się zbyt łatwo tłumaczyć, iż są stworzeni do wyższych rzeczy. Zauważył, że czasem dystans do pracy, a nawet zwykły nieporządek, może nosić znamiona braku świadectwa, a drobne rzeczy mają swoje duchowe znaczenie, którego nie należy bagatelizować.

Te uwagi zostały uzupełnione przez księdza Mieczysława. Ów misjonarz z kolei miałby wszelki mandat, żeby kilkoma kreskami podkreślić konieczność wszechstronnej aktywności księdza, również na polu pracy fizycznej. Ten, który łączy role robotnika, mechanika, budowlańca, hydraulika czy elektryka, mógłby gwałtownie wystąpić w obronie ewangelicznej Marty. Tymczasem właśnie on dopełnił wypowiedź ojca Stanisława, dowodząc, iż ksiądz otrzymuje wszechstronną pomoc od ludzi i to jest dobre, a główne pytanie dotyczy wykorzystania tego czasu przez księdza. Kapłan nie musi absolutnie wszystkiego doglądać, sprzątać i sam robić, albowiem istnieją słuszne zakresy odpowiedzialności świeckich za parafię. Ale czas, który, można powiedzieć, otrzymuje w darze od Ludu Bożego, domaga się bardzo dobrego wykorzystania. To, że ksiądz nie podejmuje jakiejś pracy, może dać mu czas na modlitwę lub lepsze przygotowanie kazania, ale może też posłużyć do nadmiernego ulegania banalnym rozrywkom. I ten moment wyboru zabarwia moralnie poruszony wątek pracy fizycznej.

W dwugłosie kapłańskim Marta i Maria podały sobie zatem ręce. Konkluzję stanowiło stwierdzenie, iż wielorakie są drogi, którymi Bóg prowadzi swoje sługi. Istnieli święci, którzy z ciężkiej pracy fizycznej uczynili główny środek swego uświęcenia. Za przykład może służyć święty Marcin. U innych świętych z kolei ten aspekt mniej się zaznacza; widzimy to u świętej Teresy od Dzieciątka Jezus. Niemniej wszystkich świętych łączy owo miłosne zapieranie się siebie dla Boga i konsekrowanie każdej chwili życia dla Niego. Kształty drogi do nieba są różnorodne, lecz jeden jest cel – Bóg; jedna jest też postawa świętych w podążaniu raz obraną drogą – niewyczerpana determinacja.

Dla jednego praca fizyczna może stanowić ciężką pokutę, do której nie jest przyzwyczajony. Drugi z kolei ma alergię na druk i kilka stron cięższej lektury wyprowadza go z równowagi. Trzeci z kolei śmiało podejmuje zarówno pracę fizyczną, jak i umysłową, ale istnieje jakiś jeszcze inny obszar, w którym przekonuje się o swojej słabości. Opatrzność, jeśli tylko zechcemy chodzić ścieżkami posłuszeństwa, harmonizuje temperamenty, talenty i braki, aby członkowie wspólnoty wzajemnie się uzupełniali, wspomagali, a kiedy trzeba – ćwiczyli w cierpliwości.

Kluczowe jest to, żeby nie absolutyzować w duchowości jednego obszaru życia, lecz wszystkie szanować i podejmować, nawet jeśli obowiązek chwili stawia wobec wymagań, które boleśnie przekraczają nasze predyspozycje. Zbawienie nie tkwi ani w uczonych książkach, ani w wiertarce, ani w komputerze, ani w podręczniku do rozmyślania, lecz w dzielnym chwytaniu się tych wszystkich spraw z miłości do Boga oraz w takim porządku, jaki wyznacza konkretne powołanie człowieka.

A zatem przy śniadaniu księża dokonali wiekopomnego pogodzenia Marty i Marii. Takiej harmonizacji szczególnie domaga się praca misjonarza. Bez postawy Marty wątłe wspólnoty chrześcijańskie nie będą miały koniecznego zaplecza materialnego. Z kolei bez postawy Marii wszelka działalność zewnętrzna zostanie zrujnowana przez brak odpowiedzi na pytanie o sens wysiłków. Pogodzenia obu postaw dokonuje serce będące przy Bogu, jak i ręce nie stroniące od pracy.

A jeśli chodzi o naszą pracę: dziś znowu byliśmy podzieleni na dwie grupy. Przypadło mi, wraz z o. Stanisławem, pomaganie w porządkowaniu zawartości składziku z narzędziami. Spędziliśmy sporą część przedpołudnia, jak i trochę popołudnia, w królestwie gwoździ, śrubek, młotków i żarówek. Z kolei Mateusz i Wojtek pomagali księdzu Mieczysławowi w zginaniu i cięciu blachy. Machina rokuje wielkie nadzieje, ale potrzebuje jeszcze ostatnich przystosowań, aby wyginać blachę adekwatnie do życzeń budowniczego.

Podczas sprzątania udało mi się zupełnie przypadkowo natrafić na monetę z wizerunkiem świętego Ludwika IX, odnowiciela i króla Francji z XIII wieku. Mam do tego świętego pewne nabożeństwo, więc znalezienie tego malutkiego skarbu zinterpretowałem jako nagrodę za sprzątanie. Na szczęście ks. Mieczysław przystał na moją interpretację.

Całodzienne zatrudnienia przy plebanii są sposobnością, aby poznać afrykańskich pomocników księdza proboszcza. Powoli zapoznajemy się z człowiekiem o wdzięcznym imieniu Hugues, którego, z racji pełnionych funkcji można nazwać pomocnikiem gospodarczym. Jego zadaniem jest wieloraka dbałość o porządek na terenie przy plebanii, która przykładowo wyraża się w usuwaniu trawy zarastającej drogę, chronieniu wywieszonych ubrań przed ewentualnym deszczem czy też prasowaniu. Huguesa, oprócz oryginalnego imienia, wyróżnia bardzo niski wzrost; tak niski, że niektóre ananasy niemal go przerastają. Kontakty z nim stanowią dla nas ćwiczenie w języku francuskim; ponadto niekiedy pomagamy sobie nawzajem w naszych pracach.

Imię Hugues czyta się jako „Ig”, co może stanowić, przynajmniej dla niektórych, dowód na nadzwyczajną trudność języka francuskiego. W rozmowach między sobą zdrabniamy jednak i polonizujemy owo francuskie imię; w ten sposób Hugues to dla nas po prostu Iguś. Uważamy, że ta metamorfoza, odpowiada jak najbardziej naturze naszego czarnoskórego konfratra.

Ponadto miewamy okazje pozamieniać kilka zdań ze stróżem nocnym. Funkcję tę określa francuskie słowo santinele. Przy znaczniejszych zabudowaniach zazwyczaj korzysta się z pracy stróżów, aby oddalić niebezpieczeństwo związane ze złodziejstwem.

Kiedy dzień przechodzi w noc, po godzinie osiemnastej, przychodzi santinele, który ma na imię Modeste. Jest on bardzo skory do rozmowy i bywa dla nas translatorem, ucząc nas francuskich słów, a przede wszystkim ich odpowiedników w języku sango. W ten sposób przyswajamy sobie najbardziej fundamentalne formuły. I tak, bala ala, jest pozdrowieniem podobnym do francuskiego bonjour. Kiedy kogoś pozdrowi się w ten sposób, to najpewniej otrzyma się podziękowanie zawarte w słowie merci. Przy pożegnaniu stosuje się słowo singila. Niektóre wyrażenia brzmią dla Europejczyków nieco zabawnie. Aby dać czytelnikowi choć intuicyjny wgląd w naturę tego języka, umieszczę poniżej tekst Pozdrowienia anielskiego przepisany z modlitewnika Sambela:

Marie, mbi bala mo, grace a si mo;
Gbya a yeke na mo; a gonda mo aho awali kwe;
a gonda Jesus, Molenge ti ya ti mo.
Marie Wamokondo. Mama to Nzapa
tene nzoni tene ti e awa-siokpari, fade so na la ti kwa ti e. Amen

Postanowiliśmy nauczyć się do końca stażu Modlitwy Pańskiej i Pozdrowienia anielskiego w języku sango. Początkowo naprawdę myśleliśmy, że tylko wiedza wlana i dar języków mogą uczynić cud powiedzenia czegokolwiek w sango. Ale ks. Mieczysław wskazał, że tak naprawdę przy bliższym przyjrzeniu się, sango jest językiem bardzo prostym. Ma tylko trzy czasy, rzeczowniki się nie odmieniają, a zatem gramatyka nie jest zbyt skomplikowana. Według proboszcza z Bagandou, sango, ze względu na swoją prostotę, mogłoby pełnić w Afryce tę rolę, jaką w Europie pełni angielski. Niemniej, przynajmniej na razie, nasze drewniane języki nie dowodzą tez ks. Mieczysława. Zauważamy tylko, że wiele wyrazów brzmi tak nietypowo, że nawet nie trzeba do nich, dla zapamiętania, dobudowywać skojarzeń.
21 sierpnia (niedziela)

Pierwsza niedziela na ziemi afrykańskiej miała za swe centrum uczestnictwo we Mszy świętej w kościele św. Piotra w Bagandou. O ósmej trzydzieści rozpoczęła się Eucharystia, którą sprawował ks. Mieczysław. Niedzielnemu zgromadzeniu wiernych nieodłącznie towarzyszyło istne deszczowe bombardowanie, które sprawiło, że za jedną ze ścian świątyni utworzyła się mała rzeczka.

Rzecz jasna, iż istota celebracji pozostaje niezmienna wszędzie i wszędzie musi być taka sama. Istotą zaś jest zstępowanie Jezusa do naszych serc. Moją pierwszą myślą po rozpoczęciu Mszy było właśnie spostrzeżenie, iż mimo wszystkich różnic, natura ludzka jest jedna.

Image

W każdym zakątku na kuli ziemskiej dzieci bywają niegrzeczne i bardziej zainteresowane figlami niż kazaniem; wszędzie może zgasnąć świeca na ołtarzu, której płomień skwapliwie odnowi czujny ministrant; nie ma kościoła i nie ma języka, w którym słowa konsekracji nie wywoływałyby u prawdziwie wierzących religijnej czci i świętej bojaźni. A zatem i w tym, co istotne, jak i w różnych czysto ludzkich szczegółach to, co uniwersalne, wybrzmiewa bardzo mocno i wyraziście.
Niemniej oprócz tego, co uniwersalne, pojawia się również to, co partykularne; to, co różnicuje. Te różnice można zauważyć w aspektach drugorzędnych. Wyrastają z odmienności kultur i tradycji Kościołów partykularnych i wyrażają cenną kościelną różnorodność, która wszakże powinna mieścić się w ramach ducha liturgii. Uważni na te różnice staraliśmy się wsłuchać w serce tego ludu, z którym wspólnie oddawaliśmy chwałę Bogu.

Pierwszą wyraźną różnicą jest śpiew liturgiczny, który zdobiły bębny wraz z gitarą oraz keyboard. Trzeba przyznać, że instrumentami posługiwano się umiejętnie; można powiedzieć, że zostały pomocniczo wprzęgnięte w uwielbienia zanoszone przez Lud Boży. Przyznam, że w Polsce gitary i bębny najczęściej wprowadzają do liturgii wrzaskliwość i banalność, ale tutaj zostały adekwatnie użyte. Szczególne religijne wzruszenie wywołał u nas bardzo piękny śpiew słów aktu pokuty. W języku sango zawiera się on w następujących słowach: Gbya, ba vundu ti e; Christ, ba vundu ti e; Gbya ba vundu ti e. Ponadto warto zauważyć, że wiele części Mszy śpiewa się inaczej niż w Polsce – słowa śpiewa się wielokrotnie i dłużej. Między innymi dlatego Msza niedzielna trwająca dwie godziny w Afryce jest czymś najnormalniejszym w świecie. Przypuszczam, że w Polsce takie wydłużenie Mszy świętej mogłoby wywołać pewne niezadowolenie przynajmniej niektórych parafian.

Podczas liturgii w Bagandou nie było religijnych tańców, które można w Afryce czasem spotkać. Owe tańce nie należą jednak do specyfiki regionu, w którym przebywamy. Lud klaskał jednak do niektórych z wykonywanych pieśni. Klaskanie owo nie miało jednak nic wspólnego z tym, co spotykamy w salach koncertowych; było delikatne, rytmiczne, podporządkowane melodii.

Wobec niektórych różnic w liturgii można spotkać dwa skrajne stanowiska. Niektórzy uważają, że należy przeszczepić afrykańskie zwyczaje liturgiczne, gdyż liturgia w Polsce jest zbyt sztywna i patetyczna. Z kolei inni owe afrykańskie zwyczaje interpretują w całości jako nadużycia i domagają się zmiany. Myślę, że te dwie skrajności nie biorą pod uwagę różnicy mentalności i kultury, jaka niewątpliwie istnieje.

Jeden z księży przełożonych ma powiedzenie, że nie należy szukać bigosu w Rzymie ani owoców morza w Tarnowie, lecz jeść to, co w danym miejscu jest naturalne i dostępne. Myślę, że tę przenikliwą sentencję można przenieść na inny grunt, sparafrazować i z powodzeniem zastosować do niektórych różnic liturgicznych: nie należy domagać się afrykańskich zwyczajów liturgicznych w Polsce ani chorału gregoriańskiego w małej afrykańskiej wiosce. Najlepiej przyjmować z miłością tradycje liturgiczne różnych ludów i nie eksperymentować w tak ważnej dziedzinie.

W niedzielnej liturgii uczestniczył kleryk o imieniu Felicien, który ukończył rok propedeutyczny i przybył do Bagandou na praktykę. Codziennie czyta podczas Mszy Słowo Boże. Stał się również towarzyszem naszych prac i modlitw. Nauczył nas kilku sformułowań w sango, ale rozmawiamy z nim po francusku. My również wyjawiliśmy mu kilka polskich zwrotów, co wywołało niemało śmiechu.

Popołudniu mogliśmy się przypatrzeć duszpasterskiej działalności księdza Mieczysława. Wybrał się on z Komunią świętą do jednego chorego, a my stanowiliśmy jego asystę, śpiewając pieśń eucharystyczną i niosąc prezent dla chorego.

Ów chory to starszy człowiek o imieniu Marcel. Wstępując w progi domu, szybko można było dostrzec żywą wiarę mieszkańców. Uwagę zwracał mały ołtarzyk domowy, przed którym najpewniej zanosi się do Boga poranne i wieczorne pacierze. Ponadto gospodyni przyniosła na stół liść palmy i sporą ilość wody do poświęcenia.

Ale najbardziej należy zwrócić uwagę na fakt, że Marcel został przyjęty przez domowników, choć nie należy do ich rodziny. W tym kręgu kulturowym (ale chyba nie tylko) starszych traktuje się niejednokrotnie jako balast. Nasz staruszek wędrował już po wielu domach w okolicy: raz przyjmowany, a potem wyrzucany. W końcu znalazł spokojne schronienie.

Kiedy Pan Marcel odbywał spowiedź w pokoju, my mogliśmy się przez chwilę przyjrzeć domostwom, które są nad wyraz ubogie. Po przyjęciu Komunii świętej, ksiądz podjął rozmowę z domownikami i otulił chorego kocem, który mu przyniósł w prezencie.

Prezenty w tym miejscu należy starannie dobierać, albowiem to, co Europejczyk uzna za rzecz cenną dla biednego Afrykańczyka może okazać się całkowicie nieprzydatne. Z drugiej strony przedmioty, które biały najrychlej wyrzuci na śmietnik, dla tutejszych mieszkańców, mogą jeszcze przedstawiać jakąś wartość. Z tej perspektywy koce dla chorego są nieporównanie lepszym upominkiem niż na przykład sztućce z wyrafinowanymi zdobieniami, które zapewne nie będą przydatne, skoro najczęściej je się rękami. Jest to bowiem najwygodniejsze; do manioku nie potrzeba wielu sztućców.

Wizyta w domu Marcela nie była ostatnią. Tego niedzielnego wieczoru odwiedziliśmy również dom Gatiena, który pełni podczas liturgii rolę, można rzec, animatora muzycznego. Zjedliśmy u niego kolację, co niewątpliwie poszerzyło nasze horyzonty kulturoznawcze i kulinarne. Żona Gatiena przygotowała bowiem dla nas mięso jeżozwierza, maniok, kurczaki i chleb. Wpierw obmyliśmy ręce w misce z mydłem, która wędrowała między ucztującymi. Później, po modlitwie przed posiłkiem, zaczęliśmy kosztowanie przygotowanych potraw. Jedliśmy rękami, co podpowiada nie tylko tutejszy zwyczaj, ale też zmysł praktyczny, gdyż łuskanie mięsa jeżozwierza za pomocą widelca i noża nawet najcierpliwszego wyprowadziłoby z równowagi. Największa popularnością cieszył się właśnie ów jeżozwierz. Uznaliśmy bowiem, że kurczaki mamy u siebie w Polce, a mięso jeżozwierza to kulinarna rzadkość. Maniok nam smakował, do czego może przyczyniła się atmosfera afrykańskiego domku.

Ucztowaliśmy w atmosferze życzliwości, którą wzniecał ksiądz Mieczysław swoimi anegdotami i talentem translatorskim, dzięki któremu był pośrednikiem w dialogu z gospodarzami. Na podwórku bawiła się siódemka dzieci Gatiena, z którymi mogliśmy sobie zrobić zdjęcia. Dzieci były wyraźnie zainteresowane białymi przybyszami, a gdy Wojtek pokazał im na aparacie zrobione zdjęcia, wzbudził powszechną dziecięcą ciekawość i wesołość.

Gatien najwyraźniej bardzo ceni życie rodzinne. Ma siódemkę dzieci. Ucztujących była również siódemka, a właściwie ósemka, gdyż żona Gatiena jest w stanie błogosławionym. Wraz z tą rodzinnością szła w parze radość reprezentowana najobficiej przez dzieci. Wojtek najbardziej lubi fotografować właśnie dzieci, które śmieją się z nim, pozują do zdjęć, przybijają piątki, a czasem pozwalają się nosić na rękach.

22 sierpnia (poniedziałek)

Poniedziałek inauguruje tydzień roboczy, więc wróciliśmy do zgłębiania się w wartości blachy. Wraz z Wojciechem rysowałem linie na kolejnych kawałkach blachy, które stanowiły wyznaczniki dla dalszego procesu jej cięcia i zginania. Machina zginająca blachę dowiodła swej wielkiej użyteczności. Niemniej w trakcie pracy wyszły na jaw pewne niedokładności pomiarowe, które naprawiliśmy nowym zmierzeniem i wyznaczeniem linii. Ofiarą owych niedokładności padły dwa kawałki blachy; niemniej według wszystkich znaków na niebie i ziemi odtąd kompletowanie elementów pokrycia dachu będzie przebiegało bez utrudnień i przestojów.

W pewnym momencie modliszka usiadła na jednym z kawałków blachy, co Wojtek szybko zinterpretował jako prośbę o sesję zdjęciową i sfotografował owo stworzenie ze wszystkich możliwych perspektyw. Każdego dnia stara się zdjęciowo rejestrować różnorakie, najbardziej znamienne elementy tej części Afryki, której poznanie jest naszym udziałem.

Image

23 sierpnia (wtorek)

Wychodząc o poranku do pracy przy budynkach parafialnych, staliśmy się świadkami cudu. Otóż naszym oczom ukazała się żółta ciężarówka, która tryumfalnie wjechała na plac z upragnionymi workami cementu przeznaczonymi do budowy kościoła. Niewykluczone, że czytelnik rozważa intensywnie, dlaczego tak prozaiczne zdarzenie, jak przyjazd ciężarówki, doczekało się tak wzniosłego określenia, jak cud.

Wyjaśnienie porannego cudu domaga się szerszego uwzględnienia okoliczności. Pierwszą z nich stanowi droga, jaką słoneczny transporter przebył. Poświęciłem już nieco uwagi stanowi dróg w Republice Środkowoafrykańskiej, lecz ciągle odnoszę wrażenie, że nie byłem dość wymowny.

Droga z Bangui do Bagandou jedynie w swych początkach zasługuje na swe miano. Jedzie się wtedy na tyle szerokim pasem asfaltu, że dwa pojazdy wyższych gabarytów, mogą spokojnie się minąć. Niemniej już na tym etapie nie brakuje sporych dziur w drodze, a jeśli ktoś spodziewałby się pasów albo znaków, to takie przewidywania szybko się rozwieją.

Ogólnie rzecz biorąc, im dalej od stolicy, tym przejazd jest coraz trudniejszy. Wyobrażając sobie upudrowaną czerwonym, ziemnym pyłem ścieżynę, mającą szerokość dwóch metrów i usianą dziurami, których głębokość można liczyć w dziesiątkach centymetrów, jesteśmy blisko uprzytomnienia sobie tego, czym są ważne szlaki komunikacyjne w Republice. Trzeba również zaznaczyć, że owe arterie komunikacyjne są ciągle atakowane przez drapieżczą zieloność dżungli i trawy; zarastają trawą i jeszcze zmniejszają swą szerokość. Pora deszczowa intensyfikuje problem; wszakże ulewy przyczyniają się do pogłębiania starych dziur i drążenia nowych.

Prace remontowe są przeprowadzane w nad wyraz skromnym zakresie i wiążą się zazwyczaj ze zbliżającymi się wyborami, kiedy rządzący próbują zapewnić sobie przychylność ludu. Remonty przeprowadza się na krótką metę i polegają na zasypywaniu ziemią największych wydrążeń. Dlatego w ostatnich latach stan dróg uległ pogorszeniu. Tutejsi mieszkańcy radzą sobie dzięki używaniu motorów, których popularność gwałtownie wzrasta. Odległość między Bangui a Bagandou wynosi około sto pięćdziesiąt kilometrów, a ów dystans misjonarze pokonują zazwyczaj w nieco ponad cztery godziny; czasami – w pięć godzin.

Wobec powyższych informacji nie wywołują zdziwienia przymusowe postoje ciężarówek, które niekiedy zamierzoną trasę pokonują w przeciągu kilku dni. Ten los zresztą podzieliła i nasza mechaniczna przenosicielka cementu. Dla pełni obrazu należy zatem wspomnieć jeszcze o samej ciężarówce. Według przypuszczeń niektórych pamięta ona czasy kolonializmu i jest żywą pamiątką afrykańskiego talentu do majsterkowania. Ów pojazd marki Berliet zadziwia nie tylko tym, że jeździ, ale jeszcze przywozi do celu spore transporty. Patrząc frontalnie na ciężarówkę, można było dostrzec, iż jej bak znajduje się obok maski, połączony z jej wnętrzem przewodami. Widok tej osobliwości wywołał niemałe zaskoczenie. Na miano osobliwości zasługuje w ogóle sposób jeżdżenia ludzi. Przepisy ruchu wypiera intuicja kierowcy i pierwszeństwo większego. Na jednym motorze jeździ często czwórka ludzi. Większe samochody bywają niesamowicie obładowane ludźmi, którzy stoją lub wręcz wiszą na zewnętrznych częściach pojazdów. Wypadki zdarzają się ze sporą częstotliwością i truizmem jest stwierdzić, że tutejszym kierowcom brakuje wyobraźni i zmysłu przewidywania.

Paleta opisanych dotąd okoliczności uwiarygadnia tezę o małym cudzie Opatrzności. I jeśli dawne czasy stawiały łuki triumfalne zwycięzcom wielkich bitew, to wcale nie mniej godną przesłankę podobnego łuku stanowi przewożenie materiałów przez młodych chłopaków w tak trudnych okolicznościach. Chrześcijanie jednak inaczej utrwalają ważne wydarzenia; sam kościół będzie żywym świadectwem zarówno trudu ludzi przy budowie, jak i działania Opatrzności, która pomaga przezwyciężyć to, co zdaje się nie do pokonania. Kościół, tak jak chleb i wino, jest darem Opatrzności, ale też owocem pracy rąk ludzkich.

Image

24 sierpnia (środa)

Staż misyjny jest czasem, w którym wiele rzeczy dokonuje się pierwszy raz. Dzisiaj kolejne premiere fois bynajmniej nas nie ominęło. Pierwszy raz mieliśmy kontakt z odchodami nietoperzy, albowiem naszym zadaniem stało się wyczyszczenie poddasza plebanii z owych odchodów. Mogliśmy zatem poznać nietoperze nie tylko teoretycznie, ale jak najbardziej namacalnie.

W Polsce nietoperze traktuje się dosyć poważnie i zmierza się do ich ochrony, ale w Afryce ludzie mają do nich mniej sympatii. Wydawałoby się, że tak małe zwierzątka nie pozostawią zbyt wielu śladów swej obecności, a tymczasem kilka razy wynosiliśmy pełne wiaderka z odchodami. Specyfikę nietoperzej kupy stanowi to, że jest mała, czarna i po pewnym czasie, na szczęście dla nas – wyschnięta. Zbieranie odchodów było, można powiedzieć, misją specjalną, a sukces akcji wywołał w nas niemało zdrowej dumy.

Towarzyszem naszych zabiegów czyszczących na poddaszu był kleryk Felicien. Jako najniższy z nas potrafił dotrzeć do najtrudniej dostępnych miejsc; współpraca z nim była niemałym wsparciem i pogłębiła obopólną życzliwość, która bywa pomnażana przez wspólne przedsięwzięcia i ekstremalne wyzwania.

Akcja na poddaszu cechowała się pewnymi utrudnieniami. Mogliśmy stąpać jedynie po liniach wyznaczonych przez drewniane belki, albowiem sklejka je okalająca zapewne nie utrzymałaby naszych kilogramów. Ponadto nachalny upał mocno zaznaczał swoją obecność na naszych ubraniach, które szybko stały się mokre od potu. Efekt iście cieplarniany był pomnażany przez nagrzaną blachę. Pomocne okazały się latarki, które oświetlały najciemniejsze obszary.

Niemniej nasza praca była całkowicie zabezpieczona przez czujne oko księdza proboszcza, który uprzedzająco odsunął części blachy w kilku miejscach, aby prześwietlić przestrzeń pracy i zapewnić w niej cyrkulację powietrza. Dlatego też z nietoperzym zadaniem uporaliśmy się dosyć szybko i wczesnym popołudniem zakończyliśmy czyszczenie, które tylko początkowo mogło wydawać się syzyfową pracą.

Dzisiaj ojciec Stanisław wrócił do dobrego samopoczucia po ataku malarii. Od razu zabrał się do pracy i zaczął czyścić naczynia liturgiczne oraz, wraz z księdzem Mieczysławem, porządkować dwa pomieszczenia wewnętrzne. Po wieczornym zakończeniu wysiłków zajaśniały owe pomieszczenia splendorem porządku w ten sposób, że któryś z nas zażartował, iż moglibyśmy założyć z ojcem firmę czyszczącą i sprzątającą. Wachlarz wykonywanych usług byłby w owej firmie bardzo rozpięty. Od pokojowych porządków po czyszczenie strychów z nietoperzych odchodów. A Mateusz mógłby dorzucić jeszcze jedną funkcję: zakładanie paneli słonecznych, albowiem przed zapanowaniem nocy założył z księdzem trzy panele na dachu domu sióstr kombonianek.

25 sierpnia (czwartek)

Czwartek okazał się dniem mocno wydłużonej sjesty. Sjesta w wielu krajach jest dobrym zwyczajem związanym tyleż z wielkością upałów pory poobiedniej, co i z mentalnością południowców. Sjestę najlepiej uczynić czasem krótkiej drzemki przed popołudniowym blokiem pracy. Można zauważyć, że zupełny brak sjesty w dniu pracy niejednokrotnie sprawia, że wieczorem człowiek jest zupełnie wyczerpany. Dlatego nie od rzeczy jest włączenie tej cząsteczki szabatowego spoczynku w plan dnia. Wszakże potrzeba odpoczynku uświadamia, iż jesteśmy ograniczeni i słabi, a świat się bez nas nie zawali.

Problemem jest to, gdy sjesta staje się sercem każdego dnia i stylem życia, a nie dającą siłę do dalszej pracy pauzą. Taka mentalność bywa nierzadko udziałem Afrykańczyków, którzy nie rozwinęli u siebie swoistego etosu pracy. Brak owego etosu stoi u korzeni wielu problemów Republiki i wielorako się wyraża w życiu codziennym.

Za zjawisko znamienne w poruszonej kwestii można uznać podejście do punktualności. Pewnego razu do Republiki przyjechał jakiś bogaty Polak, który chciał wydobywać złoto. Umówił się na spotkanie z Afrykańczykiem o godzinie dwunastej. Gdy tubylca nie było przed pierwszą, to wtedy ów Polak udał się na następne zaplanowane spotkanie, nie wiedząc, że narazi się na gniew Afrykańczyka, który oskarżył przedsiębiorcę o lekceważenie i lekkomyślność. Nie zwrócił przy tym w ogóle uwagi na to, że sam spóźnił się o godzinę.

Misjonarze podpowiadają, że kiedy umawiają się z mieszkańcami Czarnego Lądu, to dobrze podać czas o kilkadziesiąt minut wcześniejszy niż ten, w którym rzeczywiście planuje się spotkanie. Wtedy można się spodziewać, że czarnoskóry współbrat, przyjdzie w odpowiednim czasie.

Inną sprawę stanowi poczucie własności i gospodarności, które wśród ludów Afryki bywa bardzo małe. Kiedy jakieś dobro użyteczności publicznej się zniszczy lub zepsuje, to nie widać nikogo, kto by się poczuwał do odpowiedzialności i chciał owo dobro naprawić. Na jednym z mostów dostrzegliśmy kilkumetrową przerwę w ramie chroniącej przed wpadnięciem do wody; okazało się, że w tym właśnie miejscu z wygody wyrzuca się śmieci do rzeki. Nikt nie przejmuje się tym, że jakieś dziecko może utonąć przez brak zabezpieczenia przy moście. Przewidywanie i myślenie abstrakcyjne nie są najmocniejszymi stronami mieszkańców tego kraju. Posiadają przy tym znaczną dążność do wyboru rozwiązań tymczasowych i prowizorycznych.

Te uwagi krytyczne nie negują zalet, które można dostrzec w mieszkańcach Czarnego Lądu, lecz przyczyniają się do pełnego obrazu stanu rzeczy. Złożony świat, jakim jest dusza Afrykańczyka, nie daje się należycie wysłowić w kilku akapitach.

Rzeczywistością, która permanentnie gnębi wszystkich potencjalnych odnowicieli Republiki Środkowoafrykańskiej, jest pradawny system wierzeń religijnych. Tym, co najbardziej tamuje moralne, intelektualne i społeczne podniesienie się kraju, okazuje się likundu. Likundu ujmuje świat jako pełen złych mocy, których nosicielem bywa człowiek. Jeśli komuś wydarzy się krzywda, wypadek lub śmierć kogoś z bliskich, to na mocy religijnego przekonania, człowiek ów może zinterpretować nieszczęście jako efekt działalności złych mocy w konkretnej osobie, którą obarczy całą odpowiedzialnością. Stąd już tylko krok do samosądów i morderstw, które rozumie się jako sprawiedliwe wymierzenie kary temu, który jest nośnikiem złych mocy.

W likundu zdumiewa arbitralność oskarżenia, a także ich częstotliwość. Ta praktyka jest szczególnie częsta w okolicach Bagandou. Arbitralność likundu czyni zeń narzędzie osobistych porachunków, mściwości i zazdrości.

Można sobie bowiem wyobrazić sytuację, w której mieszkaniec Republiki dochodzi, dzięki wytrwałej pracy lub wyjazdowi zagranicę, do względnej zamożności. Wtedy liczna rodzina przypomina sobie o bogatym krewnym i pragnie uczynić z jego portfela instytucję charytatywną. Człowiek ów nie może sprostać oczekiwaniom wszystkich i najczęściej odmówi pomocy finansowej. Odmowa jednak skutkuje niechęcią całej rodziny; pomnaża ją zawiść, że ktoś ma więcej pieniędzy. Niedaleka droga do tego, aby zawistnik swoją osobistą klęskę życiową zinterpretował jako rezultat działania złych mocy w bogaczu, którego osądzi jako godnego unicestwienia kreatora nieszczęść. Trudno komukolwiek wykrzesać z siebie tyle odwagi, aby sprzeciwić się osądowi i bronić oskarżonego. Obrona taka zawsze naraża na ryzyko społecznego wykluczenia.

Z pewnością likundu nie zawsze oznacza absolutną niewinność oskarżonego. Niemniej powolne badanie racji zostaje wyparte przez usankcjonowane religijnie przekonanie jednostki, a zasadę domniemania niewinności zakrywa napastliwość oskarżyciela. Filozofia, która kryje się za tą praktyką czyni świat zupełnie nieprzewidywalnym. Przy tym umożliwia zdjęcie osobistej odpowiedzialności za swoje niepowodzenia i przerzucanie jej na tajemnicze, a wszechobecne moce. Likundu religijnie uprawomocnia zemstę, która niekiedy może przybierać charakter klasowy. Ostatecznie lepiej, żeby wszyscy byli biedni; człowiek nieco bogatszy i lepiej wykształcony z pewnością zostanie jakąś metodą sprowadzony do poziomu powszechnej biedy. Chyba, że zalicza się do wąskich stref politycznych; wówczas jednak trudno przypuścić, aby znaczny majątek został uzyskany uczciwie.

Ci zatem, którzy mogliby podnieść RCA z wielopłaszczyznowego regresu zostają sprowadzeni do parteru. Mogą również wyjechać za granicę i zerwać więzi ze swoją ojczyzną. Wówczas jednak nie przyczynią się już do jej odnowy.

W tym kontekście jeszcze większego znaczenia nabiera praca Kościoła, którego przesłanie w sposób naturalny i oczywisty kontrastuje z likundu. Dlatego teza, która głosi, iż bez Kościoła jest niemożliwy rozwój Republiki, i to nie tylko duchowy, ale również socjalny, gospodarczy, edukacyjny, wydaje się bardzo trudna do podważenia. Bez Kościoła dżungla stałaby się absolutną pustynią duchową.

26 sierpnia (piątek)

Pośród wszystkich pierwiastków zawartych w tablicy Mendelejewa najwięcej ludzkich namiętności wzbudziło bez wątpienia złoto. Poszukiwanie złota przyprawia o gorączkę niejednego mieszkańca Republiki Środkowoafrykańskiej. Dziś wybraliśmy się do dwóch kopalni, aby napatrzyć się fenomenowi wydobywania cennego kruszcu.

Ksiądz Mieczysław był naszym przewodnikiem. Wpierw pokonaliśmy kilkanaście kilometrów samochodem, aby dojechać do chantier. Wybraliśmy się razem z klerykiem Felicien’ em oraz z siostrą Ranią, kombonianką pochodzącą z Egiptu, która obecnie tworzy wspólnotę sióstr w Bimbo, a do Bagandou przyjechała, aby doglądnąć domu kombonianek, który sąsiaduje z misją naszych księży i przy okazji przywiozła nam artykuły żywnościowe. Dla wszystkich, poza księdzem Mieczysławem, wyjazd do kopalni, był zupełnie nowym doświadczeniem.

Image

Pierwsza kopalnia, którą zobaczyliśmy, znajduje się we władaniu Chińczyków. Byliśmy zdumieni widokiem dwóch hektarów rozkopanej ziemi w środku dżungli. W wydrążonych kraterach stała mulista woda, a cały teren solidnie okopano. Strzeże się go jak wielkiej tajemnicy, choć nie wzbrania się małym grupkom podziwiania chińskiej przedsiębiorczości.

Jeden z Chińczyków oprowadzał nas po rozkopanych ziemiach. Zdumiało nas wszakże to, iż kierownik tak wielkiego przedsięwzięcia nie znał żadnego języka poza chińskim oraz uniwersalnym językiem gestów. W tym kraju niezliczone nacje robią interesy i bogacą się, ale zwykli mieszkańcy Republiki, tak zasobnej w surowce naturalne, praktycznie nic nie zyskują na ekonomicznych triumfach obcokrajowców. Kraj, który mógłby stać się ekonomicznym tygrysem Afryki, plasuje się wysoko na liście najbiedniejszych państw świata.

Następnie udaliśmy się w stronę mniejszych kopalnianych terenów, do których wiodły nas ścieżyny wyznaczone pośród zielonej gęstwiny. Soczysta zieleń dżungli wywołuje wielkie wrażenie, lecz ogrom fauny i flory nie pozwala na jakieś głębsze rozróżnienia między drzewem a drzewem. Wiekuiście bujna roślinność niekiedy próbowała zagrodzić nam drogę, lecz szybko usuwaliśmy z pola widzenia i przechodzenia wszelkie przeszkody.

Kilkakrotnie przechodziliśmy przez strumyczki, które mocno weryfikowały naszą zręczność i poczucie równowagi. Jeden ze strumyczków można było przejść na dwa sposoby: albo wysoko podwijając spodnie, pokonać całą szerokość potoku albo wykorzystując kawałek drewna, przeskoczyć na skałę. Z tej alternatywy wybrałem drugą możliwość, co w drodze powrotnej spowodowało zamoczenie się po pas w potoku. Widząc poziom naszej zręczności, obecni tu i ówdzie czarnoskórzy poszukiwacze, byli szczerze rozbawieni.

Warto zaznaczyć, że ścieżyny w dżungli Afrykańczycy pokonują niejednokrotnie na motorach; potrafią przejechać skutecznie przez miejsca, gdzie Europejczyk nawet nie pomyślałby o użyciu jakiegokolwiek pojazdu mechanicznego. W pewnym momencie spotkaliśmy dwóch poszukiwaczy, którzy zademonstrowali nam swoje złoto. Posiadane przez nich złoto, podług ich słów, było warte dziesięć tysięcy euro. Mieli również wiele tysięcy franków CFA, które można by przeliczyć na pięć tysięcy euro. Franki CFA są walutą o bardzo niskiej wartości; bycie milionerem nie pod każdą szerokością geograficzną znaczy to samo.

Pokusa szybkiego zysku ściąga wielu do serca dżungli. Prawie wszyscy ministranci w Bagandou zaczęli poszukiwać złota. Niekiedy jednak serce dżungli staje się jądrem ciemności i wzbudza w ludziach niepohamowane żądze. Niektórzy stali się dłużnikami, którzy poszukują złota w ramach spłaty długu, a wszelkie znalezione złoto muszą oddawać. Owi nieszczęśnicy częstokroć żyją na skraju nędzy. Inni z kolei wybili się wysoko w drabinie społecznej dzięki znalezionemu złotu, lecz wcale nie towarzyszy im solidarność z tymi, którzy mieli mniej szczęścia.

Niejednokrotnie widzieliśmy nawet dzieci, które śledzą wodę w trzymanych miskach, próbując znaleźć małe cząsteczki cennego kruszcu. Mężczyźni rzeźbili w skałach ogromne rowy, które świadczą o najbardziej złotonośnych miejscach. Poszukiwaczy jest tak wielu, że nawet w dżungli wyrosły naprędce zbite kramiki, które oferują jedzenie, picie i starą elektronikę. W pobliżu kramików wydobyte złoto poddaje się ważeniu. Wojciech wraz z księdzem fotografują i nagrywają niektóre elementy podróży, lecz nie zawsze ludzie wyrażają zgodę na zdjęcie.

W RCA, w czasie naszego pobytu, ściemniało się około dwadzieścia minut po szóstej, lecz nasze sierpniowe noce w Afryce są jasne i bardzo gwiaździste. Wróciliśmy do pozostawionego samochodu już otuleni wieczorną szarzyzną. Chociaż ubranie zostało przemoczone, a obuwie, obklejone błotem, chyba podwoiło swój ciężar, to jednak nikt nie żałował wyprawy. Wprawdzie nie wsparliśmy seminarium ciężkimi sztabami odnalezionego złota, ale za to ciężar gatunkowy zebranych doświadczeń był wystarczający, aby zapadły głęboko w serca i umysły.

27 sierpnia (sobota)

Blaszana epopeja dobiegła końca. Bez przeszkód wycinaliśmy wszystkie kawałki blachy, a następnie wyginaliśmy je zgodnie z wypracowanym schematem. Wojtek fotograficznie upamiętnił wygięcie ostatniej blachy. Podług wszystkich przeprowadzonych pomiarów nasze wysiłki nie chybiły celu, więc cieszymy się, że mogliśmy jakkolwiek przyczynić się do przyspieszenia budowy nowego kościoła.

Ojciec Stanisław z kolei zwieńczył porządkowanie kancelarii i zakrystii, które mimo swych chwalebnych przeznaczeń, podlegają na równi z innymi, zwykłymi pomieszczeniami, tak prozaicznym procesom, jak na przykład zakurzenie. Zresztą w Afryce kurz szybko przybiera na ilości i jest trudnym do usunięcia lokatorem; raz usunięty, bardzo szybko powraca, szczególnie w porze suchej.

Zwieńczenie wymienionych prac stanowiło poniekąd formę podziękowania dla księdza Mieczysława Pająka, który przyjął nas z królewską gościnnością i okazał nam wieloraką życzliwość.

Finalizowanie różnych robót nie wyczerpało jednakże wszystkich limitów czasowych. Dlatego mogliśmy jeszcze przeprowadzić wywiady: z panią Izabelą Cywą, z księdzem Mieczysławem Pająkiem oraz z klerykiem Felicien’ em. Uczyniliśmy więc praktyczny użytek z teoretycznych szkoleń, których udzielono nam przed stażem w zakresie posługiwania się kamerą.

Wywiady były bogate w treść informacyjną, duchową i intelektualną i już po niecałych dwóch tygodniach widzimy, że problemem przy składaniu filmu nie będzie brak materiału, lecz jego nad obfitość. Wszakże nawet papier nie jest w stanie pomieścić wszystkich doświadczeń i przeżyć, o czym wymownie świadczy skromne pisanie autora tej relacji. Niemniej wywiady zawierały myśli, które wręcz domagają się umieszczenia w następnym akapicie.

Ksiądz Mieczysław opowiedział nam o znakach miłosierdzia Bożego, które dostrzega w swojej posłudze misyjnej. Taki znak stanowi przyjazd ciężarówki z cementem do Bagandou. Takim znakiem jest również uzdrowienie ciężko chorej Pigmejki, która podczas zarządzonej przez biskupa procesji eucharystycznej, nagle i niespodziewanie poczuła się zdecydowanie lepiej wtedy, gdy Najświętszy Sakrament był niesiony obok jej chaty. W kategorii opatrznościowych zdarzeń należy również ująć ominięcie wioski Pigmejów przez zbrojne oddziały seleki. Seleka to oddziały bojówkarzy, w większości muzułmańskich, które już od kilku lat wzniecają niepokoje na ziemiach RCA. W pewną niedzielę planowały atak na wioskę Pigmejów; w tę samą niedzielę ksiądz Mieczysław sprawował w wiosce Mszę świętą. Ostatecznie samochód seleki uległ zepsuciu i wycofano się z zamysłu ataku na wioskę, a Eucharystia odbyła się i, według przekonania księdza i wiernych, uchroniła mieszkańców.

Image
Temat Pigmejów został również poruszony w rozmowie z panią Izabelą Cywą. Ten lud o bardzo długiej historii żyje koczowniczo; korzysta z tego, co daje dżungla. Niemniej wiele zbiorowości pigmejskich podchodzi i żyje coraz bliżej zabudowań, co oznacza, że stan dżungli się zmienił i nie zawsze może ona zapewnić Pigmejom przetrwanie. Wymagają oni zatem pewnej pomocy, której wszakże nie jest w stanie udzielić im państwo. Stąd idea szpitala w Bagandou, który w pierwotnym zamyśle miał otaczać opieką Pigmejów. Według relacji pani Izabeli Pigmeje cechują się wielkwielką szczerością i prostotą w przeciwieństwie do niektórych tubylców, którzy oszustwo mają opanowane do perfekcji.

Ostatnią częścią naszego tryptyku tkanego wywiadami stanowiła rozmowa z Felicien’em. Felicien skończył niższe seminarium w Mbaiki, a teraz jest po pierwszym roku propedeutycznym w seminarium w Bangui. Przedstawił nam trudności, które dotykają seminarzystów w tym kraju. Do głównych należą gwałtowne sprzeciwy rodziny kleryka, która niekiedy posuwa się do przymusu i szantażu. Jednocześnie dał świadectwo swojego powołania, któremu wzrastało w cieniu przykładu ojca będącego katechistą w rodzinnej wiosce.  

Wieczorem zasmuciła nas wiadomość o śmierci pigmejskiego dziecka w szpitalu. Ojciec Stanisław zdążył jednak udzielić mu chrztu świętego i nadać mu imię - Makele. Świadomość chrztu zmarłego dziecka zawsze wzmacnia nadzieję i powagę zabarwia delikatną radością. Po raz kolejny przekonaliśmy się, jak nieodzowna jest w tym kraju obecność Kościoła.

28 sierpnia (niedziela)

Wraz z panią Izabelą Cywą wybraliśmy się do wioski Pigmejów. Wprawdzie w porze deszczowej Pigmeje są w okolicach Bagandou prawie nieobecni; niemniej mogliśmy zobaczyć chociaż kilku z nich, a także tymczasowe chatki, które konstruują. Pomodliliśmy się również przy grobie wczoraj zmarłego dziecka.

Chatki Pigmejów stanowią bardzo proste zabezpieczenie przed deszczem. Dach składa się z liści, a ściany domku buduje ziemia i patyki. Widzieliśmy również bardzo zniszczoną szkołę Pigmejów, którą można opisać jako rozciągniętą w przestrzeni chatkę, która zawiera ponadto kilka drewnianych stolików.

Dziś uczestniczyliśmy w Mszy świętej, ostatniej na tej ziemi, albowiem popołudnie było czasem rozstania z Bagandou, które zachowamy w życzliwej pamięci.

Naszą uwagę w Bagandou zwróciły duszpasterskie działania podejmowane przez księdza Mieczysława. Codziennie głosił ludowi krótką homilię. Nawet my, którzy nie znamy języka sango, mogliśmy zrozumieć jak wiele uwagi poświęca w swych homiliach życiu sakramentalnemu oraz Matce Bożej. Zauważyliśmy, że koncentruje ludzi na tym, co istotne w naszej religii. W czwartki, po Mszy świętej, daje ludziom możliwość adoracji i modlitwy koronką do Bożego Miłosierdzia. W dni powszednie celebrowano Liturgię godzin przed Mszą świętą. Wszystkie te elementy, jak i totalne zaangażowanie w pełnioną posługę, przyjęliśmy zgodnie bardzo pozytywnie.

Owego totalnego zaangażowania, które wszakże przejawia się na innych polach, nie brakuje również pani Magdalenie Iwan i pani Izabeli Cywie. Szpital w Bagandou można by postawić jako wzór dla innych tego typu ośrodków w kraju. Ów wysoki poziom nie jest dziełem przypadku, lecz wyrasta z nieustannych wysiłków misjonarzy świeckich i wolontariuszy, które mogliśmy sami, choćby w części- ujrzeć, zrozumieć i docenić.

Uszkodzony most spowodował, iż nie mogliśmy wrócić do Bimbo tą samą drogą, którą przyjechaliśmy do Bagandou. Niemniej zmiana trasy okazała się zaskakująco pozytywna. Przepłynęliśmy promem przez rzekę Lobay, co pozwoliło nam zwiększyć zapas czasowy, a zmniejszyć ilość przejechanych kilometrów. Ponadto od tej pory jechaliśmy drogą, która w porównaniu z wcześniejszą ścieżyną, zdała się nam autostradą. Przede wszystkim nie było w niej już tylu dziur.

Niedługo po przepłynięciu Lobayu pożegnaliśmy się z Felicien’em, który wracał z nami do swojej rodzinnej wioski. Czas powrotu upłynął nam na dyskusjach i słuchaniu anegdot ks. Mieczysława z serii „Rzeczywiste fakty autentyczne, które się wydarzyły naprawdę”. Ksiądz Mieczysław oprócz wielu innych charyzmatów posiada również niewątpliwy talent satyryka. Myślę, że wszystkie zeszyty i kartki papieru w Republice nie pomieściłyby żartów, którymi zasypał nas proboszcz Bagandou.

Wieczorem wróciliśmy do Bimbo, gdzie z misjonarską gościnnością, przyjęli nas księża: Mateusz Gondek i Michał Rachwalski. W ten sposób pierwszy rozdział stażu stał się rzeczą pamięci serca i przeszłości, a otworzył się drugi rozdział, jak przypuszczamy, równie obfity w wrażenia i nowe doświadczenia. 

Trzecia relacja z RCA

Image

Poniedziałek 28 VIII

Kartki między rozdziałami zazwyczaj bywają puste. Poniedziałek był dla nas chwilą oddechu i wydłużonej sjesty. Ojciec rozplanowuje przebieg wizyt na wioskach, a my mamy czas, aby posegregować zebrane zdjęcia i materiały filmowe. Pierwsza kartka drugiej części stażu okazała się mniej nabrzmiała w zdarzenia i wrażenia, aby tym lepiej nas przygotować na ich przyszłą obfitość.

Wróciliśmy do stolicy; Bimbo może być uważane za jej część. Bangui wzbudza różne emocje. Odmienność odniesień najlepiej może zobrazować porównanie postawy księdza Mieczysława Pająka i Huguesa. Ks. Pająk, lekko tylko wyolbrzymiam, jest chory i prawie bliski śmierci, gdy ma przejeżdżać przez drogowy ser do stolicy. Z kolei Hugues wybrał się do stolicy tylko raz, a te odwiedziny napełniły go tak nieopisanym szczęściem, że stwierdził, iż po zobaczeniu Bangui może spokojnie umrzeć.

Co by nie powiedzieć, trzeba stwierdzić, że RCA jest jednym z najbiedniejszych państw na świecie, a Bangui daje tej statystyce wymowne świadectwo. W stolicy istnieje zaledwie kilka sklepów, w których można się dopatrzyć nieśmiałej analogii do sklepów wielkopowierzchniowych w Europie. Niemniej ceny są europejskie, jeśli pod słowem europejskie, rozumieć- zaporowe. Na dodatek owe sklepy nie są prowadzone niemal wcale przez rodowitych mieszkańców Republiki, lecz bądź przez Libańczyków, bądź przez jakąś inną nację.

Bangui zaskakuje tym, że brak chodników rekompensują małe składowiska śmieci, którymi nikt się nie przejmuje. Zaskakuje grupami uzbrojonych żołnierzy, których tu i ówdzie można spotkać. Zaskakuje ponadto prowizorycznością zabudowy, która świadczy o mentalności mieszkańców żyjących z dnia na dzień.

W innych krajach, również w krajach sąsiednich, jak Demokratyczna Republika Konga czy Kamerun, istnieją wielkie obszary biedy i nieporządku, ale stolice odmieniły swe oblicza i doznały cywilizacyjnego skoku. Jaunde jest miastem zasobnym, handlowym; Brazzaville w ostatnich latach ogromnie wypiękniało. Tymczasem Bangui uczyniło raczej ruch w drugą stronę; streszczają się w nim i kumulują wszystkie bolączki i braki Republiki, które w mniejszych ośrodkach rozpraszają miłościwie niezmierzone połacie dżungli.

Pierwszym wyraźnym obrazem po lądowaniu samolotu w Bangui był obóz uchodźców. Podobny obraz wita nas zawsze, gdy pokonujemy wprost zabójcze skrzyżowanie przy kościele parafii świętego Antoniego; wokół świątyni ulokowały się ogromne namioty uchodźców. Niektórzy rzeczywiście potrzebują wsparcia; inni wynajmują pozostawione domy, a w obozach czerpią pomoc charytatywną. Nie ma człowieka, który potrafiłby idealnie rozdzielić owce od kozłów.

Każde państwo posiada swoje świętości. Świętości Republiki są cokolwiek nietypowe. Jedną z nich stanowi szlaban. Ważność szlabanu objawia się wielorako w drodze do Bangui i zaowocowała już wieloma anegdotami opowiadanymi w środowisku misjonarzy. Nie możemy odmówić sobie przyjemności wyjawienia kilku zasłyszanych anegdot.

Szlabany w RCA to tylko długie kije przecinające drogę, które służby porządkowe rękami swymi podnoszą, czasem za odpowiednią opłatą, czasem bez niej. Respektowanie szlabanu stanowi wysoki wyraz propaństwowej postawy, a jakiekolwiek wykroczenie przeciw niemu może się skończyć dla mundzia, czyli białego, wysoką opłatą. Wśród tych wykroczeń należy wymienić nadmierne zbliżenie pojazdu do szlabanu. Jeden z misjonarzy niemal przegapił szlaban i podjechał zdecydowanie zbyt blisko, co wywołało niezadowolenie stróżów szlabanu. Na szczęście siostra zakonna, która towarzyszyła mu w podróży, szybko udzieliła wyjaśnienia: otóż kierowca-misjonarz zapomniał okularów, nie widzi i tylko z tego prozaicznego powodu nie uszanował szlabanu. Strażnicy, co zaskakujące, przyjęli wytłumaczenie. Trzeba przyznać, że bardziej przekonuje ich pewność wygłaszania argumentacji niż jej racjonalność.

Innym razem misjonarz chciał zażartować z drugiego, mniej doświadczonego misjonarza i poprosił go o to, żeby wysiadł z samochodu i samodzielnie podniósł szlaban. Gdy ten, posłuszny życzeniom starszego kolegi, tylko dotknął szlabanu, zaraz zobaczył wycelowaną w siebie broń żołnierza, który nie mógł pojąć takiej zuchwałości. Ostatecznie udało się załagodzić sytuację, niemniej śmiech i strach rozkładały się w tej historii jednostronnie: starszemu przypadł w udziale tylko śmiech, a młodszemu tylko strach.

Policjanci w RCA nie wzbudzają ani szacunku, ani powagi, ani poczucia bezpieczeństwa. Gdy zmierzaliśmy do Bimbo, spotkaliśmy policjanta w stanie tak wyraźnego upojenia alkoholowego, że do tej pory nie wiemy, jakim cudem podniósł szlaban. Najwyraźniej wątły strumyk świadomości trzymał go jeszcze przy pracy, choć niemal cały tkwił już w alternatywnej rzeczywistości.

Trudno o szacunek dla służb państwowych, gdyż często wykorzystują swą władzę, aby, pod byle pretekstem, zatrzymywać samochody białych i mandatami poprawiać stan swojego portfela. Dlatego w kręgach misjonarskich powstały przeciw nim niezwykle wyrafinowane uniki. Misjonarze nie dadzą złupić się łatwo; obmyślają argumentację, która jest co najmniej tak dziwaczna, jak stawiane zarzuty.

Wielokrotnie zarzuca się misjonarzom brak włączenia kierunkowskazu. Innym razem zarzut opiera się na tym, że pasy nie zostały zapięte. Arbitralność mandatów poraża, albowiem w RCA wszelakie przepisy drogowe są permanentnie łamane, a policjanci przy wybranych samochodach nagle przypominają sobie o takich subtelnościach jak kierunkowskaz. Jeden z misjonarzy, przy próbie przyłapania na wykroczeniu drogowym, oświadczył, że on posiada nowoczesny samochód; że ma automatyczne kierunkowskazy. Nie mógł zatem zapomnieć o ich włączeniu. Milicjant wpierw zgłupiał, potem się zdumiał, następnie chwilę się zastanowił, aż w końcu przyznał rację misjonarzowi; wszakże automatyczne kierunkowskazy muszą być niezawodne.

Stan dróg w Republice mógłby być tematem osobnej tragikomedii. Przez wzgląd na sprawiedliwość, to nie policja powinna pobierać opłaty przy szlabanach, lecz kierowcy powinni otrzymywać pieniądze (choćby jako zwrot kosztów) za jeżdżenie po wielce nadszarpniętych nawierzchniach.

Drogi w RCA potrafią ujawnić różnice charakterologiczne misjonarzy. Otóż jeden z długoletnich misjonarzy, uważany przez niektórych za najstarszego misjonarza świata, słynął z gorącego temperamentu, którego określenie „choleryk” pomieścić nie zdoła. Wybrał się on razu pewnego na ruchliwe miejskie drogi z drugim misjonarzem, równie zasłużonym, lecz psychologicznie biegunowo odmiennym: uosobioną oazą spokoju, człowiekiem, który bez mrugnięcia powieką „przejdzie piekło i pójdzie dalej”, jak mawia się o jednostkach niezwykle odpornych na stres.

Gdy miejskie szaleństwo na drodze, zatrzymało tę dwójkę w totalnym chaosie, to gorąca dusza pierwszego misjonarza dała wyraz niepohamowanej  irytacji z przyczyny takich zjawisk, jak parkowanie na zakręcie albo na środku drogi, reperowanie samochodu na skrzyżowaniu czy też wchodzenie pod koła pojazdom w imię zasady, że pieszy ma zawsze pierwszeństwo. Wobec tragikomicznych okoliczności pierwszy misjonarz zapałał gniewem Europejczyka na afrykański brak porządku; drugi, paradoksalnie, umocnił się w stoickim spokoju i rzekł do wzburzonego konfratra z namaszczoną powagą i nieco flegmatycznie:

-Bracie, pozwól im być sobą.

Ten niesamowity spokój jeszcze bardziej wzburzył rozgrzanego popędliwca, a cała historia pokazuje, że misjonarze nie posiadają jednego wzorca charakterologicznego, a Pan powołuje po całym przekroju żniwa: od choleryka do flegmatyka.

Wtorek, 30 VIII

Podczas wakacji w seminarium klerycy mają tzw. tydzień roboczy. Wykonują wtedy różne prace na rzecz seminarium, zależne od aktualnych potrzeb i woli Księdza Przełożonego. Klasyką, można rzec, tygodnia roboczego jest porządkowanie pokoi po malowaniu i ścieranie plam z podłogi i mebli.

Wspomnienie seminaryjnych tygodni roboczych nasuwało się samo, gdy podjęliśmy się wtorkowych prac w Bimbo: malowania korytarza w budynku plebanii oraz czyszczenia pralni. Pomieszczenia plebanijne w porównaniu z afrykańskimi standardami czystości i tak prezentują się całkiem nieźle; niemniej wiele było do zrobienia. Drobne prace koło plebanii łatwo mogą umknąć uwadze, gdy czuwa się nad ogromną parafią złożoną z ponad czterdziestu kaplic dojazdowych. Dlatego z chęcią rozpoczęliśmy odnowę pomieszczeń, aby tym skromnym czynem wyrazić życzliwość i wsparcie dla misjonarzy.

Wieczorem rozwinęła się twórcza dyskusja o duszpasterstwie. Wątkiem pobocznym, aczkolwiek żywo nas interesującym, był temat formacji seminaryjnej. Mogliśmy być zatem zarówno przedmiotem, jak i podmiotem dyskusji.

W RCA formacja seminaryjna zdradza objawy niedojrzałości, które częstokroć towarzyszą młodym Kościołom. Klerycy wracający do swoich wiosek, często długie dni żyją bez Mszy świętej. Niejednokrotnie bardzo szybko pojawia się chęć błyszczenia i już kleryk na pierwszym roku domaga się, aby go przedstawiano, honorowano podczas liturgii. Stan duchowny kojarzy się w Republice zbyt jednoznacznie ze społecznym awansem.

Sama formacja również wykazuje wiele braków. Klerycy mają długie popołudniowe przechadzki, których charakter nie zawsze koresponduje z duchownymi zamierzeniami. Celibat jest w Republice wymownym świadectwem, albowiem większość ludzi go nie pojmuje, a niektórzy duchowni nie praktykują. Trudności z zachowaniem czystości wiążą się z naciskami, jakim podlegają klerycy w gronie rodzinnym, w którym brak żony najczęściej pojmuje się jako społeczne kalectwo. Dlatego tym mocniej razi kruchość struktur seminaryjnych, które nadmiernie otwierają się na środowiska obce duchowi ewangelicznemu.

Zarówno w Republice, jak i wielu innych miejscach, potwierdza się prawda o tym, że brak rygoru nie zapełni seminariów. A nawet gdyby rozluźnienie dyscypliny przynosiło licznych kandydatów, to wątpliwe, aby tysiące bogatych młodzieńców wzbudziło odnowę Kościoła. Najgorszy nie jest brak powołań, ale przyciąganie ich światowymi metodami. Jeśli w seminarium będzie się dużo wymagało, to być może będzie brakowało powołań. Ale jeśli nie będzie się wymagało, to na pewno będzie ich brakowało. Taką refleksję nasuwa obserwacja sytuacji w Kościele. Pocieszeniem jest tu przykład poznanego wcześniej Felicien’a, seminarzysty z RCA, który nie reprezentuje wymienionych braków, a przedstawia sobą liczne zalety ludzkie i duchowe.

Jeśli seminarium jest czasem weryfikacji swojej tożsamości, to najgorszą rzeczą, jaką można zrobić, jest pozostawiać bogatych młodzieńców w radykalnej nieświadomości wymagań ewangelicznej drogi.

Powyższe refleksje wzbudziła lektura wywiadu z kard. Sarahem, która towarzyszy stażowi misyjnemu. W wywiadzie „Bóg albo nic” Eminencja zwierza się ze swoich doświadczeń formacji seminaryjnej w Afryce:

„seminarzystów było wielu, niemal setka; formatorom i wychowawcom, którzy byli moimi poprzednikami, z pewnością jednak brakowało rygoru. Panował swoisty rozkład moralny. Ponadto był to ośrodek, w którym mogliśmy po prostu przyjmować seminarzystów poza lekcjami, gdyż Sekou Toure wymagał, żeby młodzi uczęszczali na naukę w szkołach publicznych.

Bardzo szybko postanowiłem przywrócić prawdziwą dyscyplinę. Niestety uczniowie, pozostawieni przez długie miesiące samym sobie, nie zaakceptowali rygoru, jaki chciałem wprowadzić. Na początku musiałem stawić czoło małemu buntowi. Brak formacji duchowej był jednak znacznie głębszy, niż mogłem sobie wyobrazić.

Pewnej nocy uczeń czy grupa uczniów podłożyła ogień w kaplicy... Zażądałem więc, żeby winowajcy publicznie się ujawnili. Nikt nie chciał wziąć za to odpowiedzialności. Potem zaapelowałem do tych, którzy wiedzieli, żeby wskazali sprawców tego ciężkiego grzechu. Posunąłem się nawet do stwierdzenia, że gdyby celem tego okropnego czynu był mój pokój, to mógłbym przebaczyć. Ale kaplica jest domem Pana. Mimo moich nalegań, żeby winowajca odważnie poczuł się do odpowiedzialności, żaden z uczniów nie chciał nic powiedzieć... Oświadczyłem więc, że jeśli na temat źródeł pożaru dalej będzie panować milczenie, to podejmę decyzję o zamknięciu seminarium. Myślałem o formacji, jaką uzyskałem od biskupa Tchidimbo i wiedziałem, że na moim miejscu zdecydowałby tak samo.

Wezwano mnie do prefektury w Kindia i nakazano, żebym zmienił decyzję, gdyż do zamknięcia seminarium upoważnia mnie jakoby tylko akt antyrewolucyjny. Nie ustąpiłem jednak, gdyż uważałem, że profanacja dokonana przez seminarzystę nie może ujść bezkarnie. Służby rządowe naciskały, żebym jak najszybciej otworzył z powrotem bramy seminarium... Po raz kolejny wyjaśniłem, że nie zmienię decyzji. Jak można zgodzić się na to, żeby przyszli księża, a więc ludzie Boga, oddawali się aktom świętokradztwa? Wobec mojej determinacji i moich wyjaśnień prefekt Kindia lepiej zrozumiał, że powody mojej decyzji nie podlegają dyskusji. W końcu podporządkował się mojej decyzji. Przez cały dopiero rozpoczęty rok niższe seminarium pozostało więc zamknięte.

Na początku następnego roku poprosiłem księży o wystawienie świadectwa o dobrym sprawowaniu każdemu z dzieci wchodzących w nasze mury. Stan liczebny uczniów zmniejszył się o połowę, ale miałem pewność, że ci młodzi są zdolni wejść na drogę służenia Bogu.

Mimo tego epizodu zachowałem dobre wspomnienia z mojego życia jako dyrektora seminarium Jana XXIII. Miałem poczucie, że przekazuję wiedzę, którą tylu profesorów umiało mi dać ze ścisłością, odwagą i wyrzeczeniem.”

Owa potrzeba rygoru, którą naświetla historia Księdza Kardynała pokazuje, jak łatwo rozminąć się z tym, co niepomijalne, istotne. Ten, który ma strzec owczarni, zawsze stoi przed pokusą myślowego zrównania owiec z wilkami. Stróż nocny bardzo łatwo może przemienić się w odźwiernego dla najeźdźców. Stąd potrzeba nieustannego czuwania nad sobą, niezależnie od kontynentu.

W życiu kleryka i księdza nie chodzi o to, aby optymalnie i, po ludzku rzecz biorąc, dobrze iść za swoją wolą, ale żeby zaprzeć się swojej woli. Oto różnica między celnikiem Mateuszem a bogatym młodzieńcem. Jeśli tę różnicę zignorujemy i zapomnimy o zapieraniu się siebie samych w posłuszeństwie czynów i modlitw, to udaremnimy duchowe znaczenie wszelkich wysiłków. Ale jeśli nie zapomnimy tej tajemniczej i ewangelicznej perły, to w każdych warunkach będziemy owocować, również w warunkach afrykańskich.

Środa, 31 VIII

Dzieło malowania, które rozpoczęliśmy od korytarza, a kontynuowaliśmy w pralni, zostało przesunięte na kolejny odcinek, jakże strategiczny- kuchnię. Wynieśliśmy wszystkie sprzęty kuchenne, przesunęliśmy kredensy i szafki oraz zabezpieczyliśmy je przed przypadkowym deszczem białych plam.

Musieliśmy ponadto poddać kuchenny teren oczyszczeniu z pająków. Jeśli spora ilość pająków miała zaciszne siedziby w kuchennych kątach, to my okazaliśmy się niemiłosierni i eksmisję przeprowadziliśmy szybko i skutecznie.

Image

Elementem pracy, który przypadł Mateuszowi, było wymalowanie na zielono podstawy do lodówki. Wprawdzie wiedzieliśmy, że za lodówką uformowała się cywilizacja pająków, ale zdziwiliśmy się, gdy Mateusz odnalazł pod podstawą odchody karaluchów. Po już opisanych doświadczeniach i pracach z odchodami nietoperzy, doszliśmy do wniosku, że odchody to jakaś nasza specjalizacja. W każdym razie można powiedzieć, iż jesteśmy stworzeni zarówno do niższych, jak i, mamy nadzieję, do wyższych rzeczy.

Karaluchy są naszymi nieproszonymi współlokatorami i dały się nam poznać już od pierwszego dnia na afrykańskiej ziemi. Teraz nie dziwimy się kiedyś zasłyszanemu twierdzeniu, pewnie ukutemu przez amerykańskich naukowców, że wybuch bomby atomowej przeżyłyby właśnie karaluchy. Są bardzo szybkie, potrafią wejść w najmniejsze szpary. Są przy tym całkiem dużych rozmiarów: w nocy, po krótkim przebudzeniu, gotów byłem pomylić karalucha z myszą, od czego uchroniło mnie jedynie podwójne przetarcie oczu. Przyznam, że nie mam żarliwej miłości do tych istot i jak najrychlej wciągnę je na moją prywatną, teologiczną listę stworzeń, które pojawiły się na świecie po grzechu pierworodnym. Wyrażenie „karaluchy pod poduchy” nabrało dla nas nowego znaczenia, niekoniecznie pozytywnego.

Braterstwo w malowaniu dzieliliśmy z Afrykańczykiem o piłkarskim imieniu Thierry. Jego udział w pracy polegał na przemalowaniu zielonego paska u dołu ścian korytarza. Trzeba przyznać, że swe zajęcie wykonywał z chirurgiczną precyzją i ślimaczą powolnością; niemniej nie należymy do ludzi, którzy nie wybaczyliby tej przywary, albowiem niektórzy z nas również posiadają pewne właściwości flegmatyków.

Thierry zasługiwał na kredyt zaufania z racji dodatkowych. Otóż wczoraj przyszedł w roli artystycznego pośrednika i przyniósł nam kilkadziesiąt obrazów zbudowanych ze skrzydeł motyli.

Tutejsi artyści potrafią z setek odpowiednio uporządkowanych skrzydeł motyli utworzyć religijny wizerunek lub scenkę z życia Afrykańczyków. Gdy zobaczyłem obrazy Matki Bożej Częstochowskiej utworzone ze skrzydeł motyli, to od razu zdecydowałem się na zakupienie dziesięciu sztuk, albowiem Czarna Madonna patronuje mojej parafii w Lewniowej.

Kupiliśmy również pamiątki dla braci z rocznika oraz dla rodziny i tych, którzy wspierają nas swoją modlitwą. Transakcja zawierała obustronne korzyści; Thierry mógł nieco podreperować swój budżet, a my zyskaliśmy cenne pamiątki. Niemniej trzeba przyznać, że cena była dogodna i nie odzwierciedlała w pełni wysiłku włożonego w misterną motylową konstrukcję. Ponadto sprzedawaniu wizerunków towarzyszy łańcuch pośredników, co znacznie zmniejsza zyski jednostki.

Cena w Republice rzadko bywa czymś stałym i adekwatnym do wartości produktu. Dlatego mocni dyskutanci mogą spodziewać się większych upustów, a ufni w wiarygodność sprzedawcy- mogą zostać srodze zawiedzeni. W każdym razie ceny raczej szybują w górę, więc jako miłe zaskoczenie przyjęliśmy, iż w wypadku zakupionych obrazów, pikowały w dół. Rzadkie cenowe zjawisko przypisaliśmy życzliwości Thierry’ego oraz jakiejś domniemanej premii, którą otrzyma przy znacznej ilości sprzedanych malunków.

DOPISEK z 17 IX I 18 IX: Teraz śmieję się z powyższych akapitów, które kreśliła naiwność. Znaleźliśmy dziś obrazy, wcześniej oferowane przez Thierry’ego, lecz o połowę tańsze. Thierry nas finansowo oskubał. Niemniej zareagował na nasze skargi i, w ramach rekompensaty, przyniósł nam butelki z orzechami arachidowymi.

Czwartek, 1 IX

W Republice trenowaliśmy nową dyscyplinę sportową, którą można określić jako porządkowanie magazynów. Magazyny i ich wewnętrzne bogactwa poznaliśmy już w Bagandou, ale przyznajemy, że Bimbo postawiło przed nami nieco wyżej sportową poprzeczkę, a to ze względu na ilość rzeczy i zróżnicowanie zasobów.

Niezwyciężonym mistrzem w dziedzinie porządkowania okazał się ojciec Stanisław. Widać, że ojciec próbuje wypełnić Afrykę tym, czego najbardziej jej brakuje, a więc porządkiem. Ojciec zwierzył się nam, że gdyby był proboszczem, to swoje urzędowanie rozpocząłby od generalnych sprzątań. Wierzymy na słowo takiej deklaracji i potwierdzamy prawdziwość charyzmatu.

Istnieje wszakże jeszcze inny aspekt, który nieco tłumaczy żarliwe pragnienie utrzymania i wprowadzenia porządku. Otóż segregowanie rzeczy w Bimbo, to dla ojca coś na kształt podróży sentymentalnej. W magazynie wszystko ojcu mówi o ośmiu latach spędzonych w Bimbo. Mikrofony, głośniki, kable, taśmy, stoły do ping-ponga, zamki i klucze, śruby i gwoździe – wszystko przypomina podjęte zamysły duszpasterskie lub plany przerwane decyzją Księdza Biskupa, która misjonarza uczyniła ojcem duchownym w seminarium. Od czasu tej decyzji ojciec jest jedną nogą w Tarnowie, a drugą, przynajmniej mentalnie, w Bimbo i nie przekomarza się z Opatrznością, gdy ukaże mu możliwość postawienia dwóch nóg w RCA.

Czas w magazynie dzieli się na dwie ery: na erę sprzed przyjazdu ojca i na erę po przyjeździe. Chaos narzędzi i elektroniki stał się uporządkowanym zbiorem, swoistym mikrokosmosem.

Potwierdzamy zatem u ojca zgodnym chórem charyzmat porządkowania, ale trudno dopatrzyć się nam innego charyzmatu – afrykańskiego stylu jazdy. Gdy wybraliśmy się w odwiedziny do sióstr kombonianek, ojciec był naszym kierowcą. Prowadził po europejsku, co w okolicznościach stolicy RCA, nie zdaje egzaminu. Ostrożna i powolna jazda skutkowała wyrazami frustracji proklamowanymi przez rajdowych szaleńców, którzy w Republice stanowią drogową większość.

Tuż przed klasztorną bramą koło samochodu utknęło nieszczęśliwie w ogromnej, choć niewidocznej dziurze. Mimo rozlicznych wysiłków, nie mogliśmy wyzwolić pojazdu z drogowej opresji. Pomoc policjantki i żołnierza przezwyciężyła dopiero trudność, której sami nie pokonaliśmy. Na dodatek policjantka okazała się dawną parafianką ojca Stanisława, która pamięta jego duszpasterzowanie w Bimbo. Podziękowanie za okazaną pomoc przekształciło się w życzliwy dialog.

Siostry kombonianki przyznały, że same mają problem z drogą dojazdową do klasztoru. Pokazały nam kaplicę, w której zatrzymaliśmy się na chwilę modlitwy. Myślimy, że modlitwa jest najskuteczniejszym środkiem nauki anielskiej cierpliwości – nieodzownej w tym kraju i to nie tylko dla kierowców.

Poczęstowano nas pysznym ciastem; siostry przygotowały również świeży sok z pomarańczy z klasztornego ogrodu. Zupełnie nie rozumiemy Adama w raju, że zdecydował się na nieposłuszne zerwanie owocu, jeśli na innych drzewach były słodkości, choćby porównywalne z kosztowanym przez nas sokiem pomarańczowym.

Odwiedziny sióstr kombonianek nie zamykały bynajmniej planu dnia. Złożyliśmy jeszcze wizytę Mathieu, który buduje nowy dom. Zamysł budowy wydaje się słuszny, albowiem Mathieu jest ojcem bardzo licznej rodziny złożonej z jedenaściorga dzieci. Ufamy w powodzenie projektu, którego zaczątki zwiastują ostateczne zwieńczenie.

Składaliśmy wizyty aż w końcu nam złożono wizytę. Wieczorem zjawił się w Bimbo ksiądz Mateusz Dziedzic wraz z dwoma siostrami pasterzankami: Marią i Beatą. Ksiądz Mateusz jeszcze nie tak dawno był więziony przez żołnierzy Miskina i na własnej skórze poznał zatrute owoce ostatniej wojny. Przykre doświadczenia nie stłumiły jednak poczucia humoru, o którym zaświadczaliśmy śmiechem. Spotkanie z nim poszerzyło nasze horyzonty misyjne, a przy tym było źródłem niewyczerpanych anegdot, które włączamy w pamiętnik jako miłe i żartobliwe przerywniki. Niektóre opowieści przeniosły nas pamięcią raz jeszcze do Bagandou.

Bohaterem wielu zabawnych historii był wspomniany już Hugues – pracownik gospodarczy w Bagandou. Przez krótki czas pobytu w Bagandou dał się nam poznać jako postać osobliwa i aurę wesołości wzbudzająca, ale nie przypuszczaliśmy, że tyle legend krąży wśród misjonarzy o niziutkim Igusiu. Gdyby więcej talentu zawierało pióro skromnego autora, to uczyniłby z Huguesa kreację nieustępującą Zagłobie jako nosicielowi wątków komicznych. Tymczasem ograniczymy się do ukazania, że nie jesteśmy gołosłowni, gdy sławimy błędnego rycerza, którego przerastają ananasy.

Pewnego dnia Hugues przyszedł do Księdza poskarżyć się, iż doznał wypadku. Ksiądz dociekał jakiż to accident Huguesowi się zdarzył. Na jakimż pojeździe nasz niziutki bohater mógł spowodować wypadek? Wszakże sprzęgło samochodu przekracza możliwości jego małych nóżek.

Okazało się, że słowem accident Hugues określił przypadkowe zderzenie z dziewczynką. Wypadek więc był zderzeniem dwóch osób na podwórku, ale Hugues ubrał opis sytuacji w takie słowa, że można było odnieść wrażenie, iż połowa Republiki huczy o tym wiekopomnym zdarzeniu.

Pewnego dnia – będąc jeszcze w Bagandou- przechodziliśmy obok siedziby Huguesa, w której prasuje ubrania. Nagle usłyszeliśmy niski, gruby głos, jakoby baryton albo wycie rannego zwierza. Gdy ksiądz Pająk zapytał Huguesa, co się dzieje, ten odpowiedział, że śpiewa głosem prawdziwego mężczyzny.

Hugues jest ponad czterdziestoletnim kawalerem, który postępuje względem kobiet nie bez pewnej szlachetnej wstydliwości. Kucharką w Bagandou jest Jowa, dama niepozbawiona wdzięków. Pewnego razu ksiądz Mateusz zagadnął Huguesa o to, czy rozmawia z Jową. Użył słowa parler , ale nie wiadomo, co usłyszał Hugues, albowiem odpalił: Mon Pere, elle est mariee (Proszę Księdza, ona jest zamężna). W ten sposób okazał najwyższą czujność i wstydliwość, choć zupełnie nie odczytał intencji zawartych w pytaniu Księdza.

Sam sposób przepraszania stosowany przez Huguesa zasługuje na osobną wzmiankę. Otóż wznosi ręce do góry i trzykrotnie, powoli powtarza: pardon, pardon, pardon. Ów sposób przepraszania rozbawił nas tak szczerze, że na czas stażu nieraz drobne przewiny wzajemne łączyliśmy z tą ciekawą formułą.

Wieczór w Bimbo tkały zatem anegdoty, żarty, niesamowite opowieści. To, co przeżyło serce niejednokrotnie chcą wypowiedzieć usta. Lecz serce zawsze ma tę przewagę nad ustami, że mieści w sobie więcej niż można wypowiedzieć. Dlatego skromny autor wie, że w skończonej liczbie liter nie zawrze całego dnia ani wieczoru, ani nawet jednej godziny.

Piątek, 2 IX

I

Afrykańczycy posiadają osobliwe pojęcia czasu i przestrzeni. W określaniu zarówno jednego, jak i drugiego, operują zaledwie kilkoma kategoriami. Kiedy Afrykańczyk mówi, że jakieś miejsce jest położone blisko, to Europejczyk musi zachować najwyższą ostrożność. Mówiąc, że coś jest blisko, czarnoskóry konfrater może mieć na myśli sąsiedni dom, dwa kilometry, ale również sporą odległość, którą wszakże można pokonać w jeden pełny dzień.

O wzmiankowanej nieostrości pojęć przekonał się ksiądz Mateusz Gondek. Pewnego dnia został wezwany do chorego; zapytał, gdzie znajduje się jego dom. Usłyszał, że dom ów jest blisko, więc wybrał się pieszo. Ostatecznie okazało się, że zdążył w słońcu odmówić wszystkie części różańca zanim dotarł do chorego. Kategorie odległości u Afrykańczyków są nieostre i nie sposób przyłożyć do nich miarę europejską.

Podobnie rzecz się ma z kategorią czasu. Dlatego nie wykroczę przeciw afrykańskiej duszy, lecz dam jej pełniejszy wyraz, jeśli przy tekście z piątku umieszczę jeszcze jedno zdarzenie z czwartku. Niechże afrykański brak granic znajdzie swoje miejsce w pamiętniku.

Czwartkowe wieczory zawsze przywołują wspomnienie Wieczernika, które w Bimbo zostało zintensyfikowane przez godzinną adorację w wypełnionym ludźmi kościele świętego Antoniego. Wierni prowadzą adorację, którą tworzą śpiewy, prośby i dłuższe chwile ciszy.

Skromny autor pamiętnikowych wynurzeń miał zaszczyt ukazać ludowi Chleb Aniołów w małej monstrancji, trwać na adoracji i udzielić błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem. Podczas adoracji myślałem o tym, że wszystkie uczucia, życzenia i słowa, których nie mogę wyrazić z racji nieznajomości języka sango, zawrę właśnie w eucharystycznym błogosławieństwie. Trwając przy Eucharystii, nawet w ciszy, zyskujemy wielką wymowność.

Moment eucharystycznego błogosławieństwa sam w sobie wystarczyłby na długie stronice. Błogosławiąc – jestem oddzielony od ludu. Ale od ludu oddziela mnie Jezus; wznosząc monstrancję mogę powiedzieć, że Jezus ukazuje się między mną a ludem. Jest to więc dobre oddzielenie. W błogosławieństwie zamyka się więcej łask niż w samoistnej działalności, albowiem tu działa sam Bóg.

Eucharystyczne błogosławieństwo udzielone w miejscu, które stanowi dla mnie siłą rzeczy, prawdziwe peryferie, pokazało mi, że ja sam nie mam nic do ofiarowania oprócz Jezusa. Dopiero z Nim i dzięki Niemu – mogę owocnie ofiarować cokolwiek.

Nie potrafię wychodzić na peryferie, jeśli wpierw nie wejdę do izdebki. Ja nie mam nic dla ludzi, a jeśli krańce świata mnie obchodzą, to ze względu na Jezusa. To nie ja daję siebie ludziom, lecz sam Jezus udziela mnie ludowi – tak jakbyśmy się zamienili rolami i On był szafarzem, a ja – chlebem. Dlatego miłość do ludzi nic nie traci na ciągłym ukierunkowaniu siebie na Boga. Przecież Jezusowi nieskończenie bardziej zależy na Afrykańczykach niż jakiemukolwiek misjonarzowi.

Te myśli miałem w sercu, gdy wznosiłem monstrancję, najwyżej jak mogłem, pomimo mojego wzrostu hobbita. Jeśli zapomnimy o absolutnym prymacie eucharystycznej obecności, uczynimy z duszpasterstwa absolutną nicość. Eucharystyczne serce Kościoła jest prawdą niezależną od czasu i przestrzeni. Wszystko, co nie buduje na wiecznotrwałych słowach konsekracji, zawsze okaże się trawą.

II

Wieczorem rozmówiliśmy się z kilkoma osobami przy kościele. Jedną z nich okazał się Christian, który pełni urząd santinela, a więc stróża nocnegoparafii w Bimbo. Krótka, aczkolwiek życzliwa rozmowa stanowi dla nas kolejne w tym dniu ćwiczenie językowe. Christian najwyraźniej ma duszę romantyka; śpiewa wieczorami rzewne pieśni i gra na akordeonie.

Na marginesie, wprawdzie lekko rozciągniętym, warto zaznaczyć, że stróżowie są ciekawą grupą pracowniczą w Republice, która posiada jedną, wspólną, uniwersalną wymówkę. Wszelkie niedociągnięcia związane z brakiem wymaganej czujności niemal każdy santinel tłumaczy problemami żołądkowymi, a ściśle rzecz ujmując – biegunką. Gdy nastąpi włamanie lub nastanie niebezpieczeństwo, które ominie uwagę stróża, to gospodarz usłyszy najpewniej długą i barwną historię o nagłej potrzebie skorzystania z toalety, która chwilowo przerwała naprężoną i nieustanną czujność santinela. Misjonarze zweryfikowali, iż niezależnie od obszaru, stróżowie zawsze skarżą się na wzmiankowaną dolegliwość żołądkową. Nasilona częstotliwość skarg może zwiastować nie tylko zaniedbania w pilnowaniu porządku, ale też rychłą epidemię, która, poprzez brzuszne boleści, powali do łóżek akurat tę grupę ludzi.

Santinel zazwyczaj posiada krzesło, które czyni nocne stróżowanie cokolwiek wygodniejszym. Pewnego dnia jeden z misjonarzy w przypływie żartobliwości zabrał krzesło. Santinel przez całą noc nie przyznał się do utraty siedziska, albowiem źle o nim świadczyło zgubienie własnego miejsca pracy; wszakże jeśli nie może przypilnować swojego krzesła, to jakże zadba o cały dobytek.

Niemniej rano przedstawił uszom misjonarza epicką opowieść o podstępnym włamywaczu, który chytrze wykorzystał moment żołądkowego ataku. Całonocny brak drzemania, przerwany niewinnie zaledwie na kilka minut, został zdradziecko wykorzystany przez niegodziwca, który z całości dobytku za przedmiot pożądania obrał jedynie krzesło santinela.

Jakież było zdziwienie stróża, kiedy tragiczną narrację, przerywał co chwila głośny śmiech misjonarza. Santinel wolał fantazjować niż przyznać się do wstydliwej prawdy. Rozbawieniu księdza dorównywało jedynie zdziwienie stróża, kiedy zobaczył krzesło, o którym ułożył odyseję. Niemniej cała historia nie zwiększyła poczucia bezpieczeństwa, bo czuwa nad nim człowiek o większej wyobraźni niż pilności. Dobrze, że stróż stróżowi nierówny i, jak mówi Pismo, „nie zdrzemnie się ani nie zaśnie Ten, który czuwa nad Izraelem.” (Ps 121, 4)

Sobota, 3 IX

Trzeci rozdział stażu misyjnego, który stanowi pobyt w wioskach nad rzeką Ubangi, domaga się odpowiednich planów i przygotowań, które korespondują z wyznaczonymi celami wyprawy.

Ojciec Stanisław pragnie wyremontować trzy wioskowe szkoły: w Sekia Mote, Mondouli i Modale. Dzieło odnowy ma trwać prawie dwa tygodnie. Kupiliśmy farby, pędzle, rozpuszczalniki i inne konieczne rzeczy, lecz w nieco ograniczonej ilości, albowiem przed ostateczną wyprawą należy rzetelnie zweryfikować stan szkół i ich rzeczywiste potrzeby. Wieczorem najpewniej opuścimy Bimbo, aby rozpocząć weryfikację, która potrwa do poniedziałku. Bez wstępnego rozpoznania podjęte wysiłki mogłyby rozminąć się z rzeczywistością.

Na czas wyjazdu uzbroiliśmy się w konserwy, chleb, naczynia oraz sprzęt elektroniczny potrzebny do odtwarzania filmów we wioskach. Przygotowaliśmy wodę pitną, której brak stanowi jeden z najbardziej palących problemów sektora rzecznego. Wszechstronnie zaopatrzeni moglibyśmy być oskarżeni o obrabowanie jednego ze sklepów w Bangui, ale wcale nie naśladujemy Robin Hooda, który zabierał bogatym, a dawał biednym. W RCA można się przekonać, jak złożoną kwestię stanowi pomoc potrzebującym. Złożoność tej sprawy jest tak wielka, że pewnie jeszcze kilkakrotnie wybrzmi w pamiętniku.

I właśnie dochodzimy do miejsca, w którym narrator pragnie wytłumaczyć się z manewru literackiego, który za kilka akapitów zastosuje. Otóż do tej pory wielobarwna, potężna rzeka zdarzeń nie rozwarstwiała się, lecz płynęła jednolicie. Uczestnicy stażu w każdym dniu w najbardziej istotnych punktach cieszyli się, że tak rzecz ujmę, jednością czasu, miejsca i akcji. Węzłowe zdarzenia przeżywaliśmy razem. Stosowanie liczby mnogiej nie było przypadkiem. Ta jedność jednak na krótko została przerwana przez historię pewnej dolegliwości, o której nieśmiało napomknę. Odtąd, myślę, że na krótko, rzeka zdarzeń rozgałęzia się i płynie dwoma torami. Ojciec Stanisław Wojdak, Wojtek i Mateusz wypłynęli rozpoznać sytuację we wioskach, a skromny skryba pozostał w Bimbo wraz z misjonarzami.

I

Misjonarze mawiają, że jeśli przeżyje się pierwszą porę deszczową w Afryce bez żadnych dolegliwości skórnych, to należy odtrąbić rzadko spotykany sukces. Najczęściej jakaś przypadłość, wprawdzie drobna, lecz dokuczliwa, zdarzy się i udowodni białemu, że nie jest Afrykańczykiem.

Schorzenia skórne zaskakują czasem i miejscem pojawienia się. Jednemu z misjonarzy wyrósł guzek na przedramieniu, który doskwierał tak dalece, że uniemożliwiał kierowanie samochodem. U innego księdza zakotwiczył się mały robaczek, a za swą siedzibę obrał pierś. Prasowanie nie jest tutaj tylko zabiegiem estetycznym, ale jak najbardziej higienicznym, albowiem zmniejsza ryzyko podrażnień i obecności na ubraniach różnorakich tajemniczych robaczków.

Dziedzictwo skórnych dolegliwości przypadło w udziale skromnemu narratorowi. Z dnia na dzień coraz większą dokuczliwość objawiał spory ropniak, który utrudniał schylanie się i siedzenie. Moi konfratrzy nieco się dziwili, że ten, który zazwyczaj ma tempo szachisty – zwolnił jeszcze bardziej, a to właśnie za sprawą złośliwego ropniaka, którego istnienie początkowo utrzymywałem w sekrecie.

Wzmiankowana uciążliwość guza wzrastała niepomiernie ze względu na mało chwalebne miejsce, w którym się pojawił. Narrator nie chce nadmiernie epatować sobą, jak to czynią tandetni pisarze współcześni i zmilczy dokładną lokalizację ropniaka albo raczej pozostawi ją domyślności czytelnika.

W każdym razie wyjawiłem konfratrom moją, niezbyt wzniosłą, przypadłość. Ostatecznie ropniak pękł jeszcze przed wizytą u lekarza, co zminimalizowało problem. Niemniej odradzano mi uczestnictwo w rozpoznawczej wyprawie do wiosek. Wskazówkę przyjąłem i zostałem w Bimbo aż do poniedziałku. 

Wypada teraz przejść do szczytniejszych zagadnień, aby nie znużyć niskim tematem. Dodam tylko, że skarga Psalmisty zawarta w brewiarzowym wersecie: „Moje rany cuchną i ropieją”, dopiero w tym czasie nabrała głębszej zrozumiałości.

Pozytywnym aspektem sobotniego popołudnia była dla mnie wizyta w klasztorze sióstr benedyktynek. Zgromadzenie ma charakter kontemplacyjny. Klasztor w Bimbo liczy sześć sióstr: pięć Kongijek i jedną Włoszkę. Przewodnikiem krótkich odwiedzin był ksiądz Michał Rachwalski, który ustalił, że odprawi Mszę w kaplicy sióstr w poniedziałek. Otrzymaliśmy od sióstr porządne komunikanty, które stanowią prezent niezwykle użyteczny. Afrykańskie komunikanty kruszą się bowiem niesamowicie i mają często nieostre krawędzie, co sprawia, że szafarz musi się bardzo utrudzić, aby okazać pełny szacunek eucharystycznej tajemnicy i nie rozsypywać partykuł.

Ośrodek zdrowia sąsiaduje z klasztorem, więc odwiedzinom duchownym mogło towarzyszyć ustalenie terminu konsultacji medycznej w sprawie mojej dolegliwości. Ponadto kupiliśmy u sióstr jajka, których ceny ostatnio niebotycznie wzrosły i tylko siostry utrzymują je na normalnym poziomie. W ten sposób wiele spraw i załatwień znalazło w jednym miejscu pozytywne rozwiązanie.

II

Samochód wyjeżdżający z Bimbo był obładowany nie do opisania; dlatego nie podejmę tego wysiłku skazanego na niepowodzenie. Można tylko stwierdzić, że pierwszą odbytą weryfikacją okazało się sprawdzenie mostku na drodze do Limassy, który miłosiernie przyjął załadowane tony.

Sektor rzeczny posiada swoją specyfikę, o czym przekonuje ojciec Stanisław. Mówi, że kto nie był w wioskach nad Ubangi, ten do końca nie wie, czym jest Afryka. Miara wiedzy odtąd będzie się systematycznie napełniać.

Plan wyprawy rozpoznawczej rozpoczynał zamiar dotarcia do Bomboko, oddalonego o sześćdziesiąt kilometrów od stolicy. Bomboko to najbardziej wysunięta wioska; ostatnia, która przynależy do parafii świętego Antoniego w Bimbo. W Bomboko ojciec nie planuje odnawiać szkoły, lecz chce ofiarować wiosce dar jeszcze cenniejszy – niedzielną Eucharystię. Po niej, powoli wracając do stolicy, konfratrzy nawiedzą wybrane wioski wraz ze szkołami.

Piszę na razie o punktach podróży, lecz wszystkie słowa byłyby zawieszone w próżni, gdyby nie poświęcić uwagi sposobowi podróżowania. Otóż środkiem transportu stała się ogromna piroga, którą wynajął ojciec Stanisław. Tutejsi mieszkańcy napędzają pirogi siłą pracy rąk i wioseł, ale ekipa odnowicieli szkół była w szczęśliwszej sytuacji, albowiem motor nadawał prędkość łodzi. Gdyby wprowadzanie w ruch pozostawić siłom tylko ludzkim, bez mechanicznego wsparcia, to niewątpliwie w Afryce kilku białych pozostawiłoby wyplute płuca. Sam załadunek był potężną operacją logistyczną, którą rzadko chyba widzą te ziemie.

Niedoświadczeni stażowicze docenili walory pirogi, przede wszystkim jej wielkość i stabilność. Wojtek mógł spokojnie chodzić po łodzi, a nawet, co podpowiadała mu jego niespokojna natura, grać na gitarze i kręcić filmy. Dostrzeżono również walor szybkości, szczególnie wtedy, gdy kapelusz Wojtka uległ powietrznym naciskom, zleciał z zacnej głowy i prawie wpadł do rzeki.

Ogromne drzewa wyrosłe w dżungli stanowią dobry materiał na pirogę, którą można by nazwać rzeźbą w drewnie tworzoną dla celów praktycznych, a nie artystycznych. Owe łodzie mają różnorakie rozmiary, o czym stażowicze przekonali się podczas przepływu, mijając mnóstwo współuczestników ruchu rzecznego.

Ludzie stawali na brzegu i przyglądali się braciom z zaciekawieniem. Wypatrując ludzików na pirodze, nie przyjmowali bynajmniej statycznej postawy, lecz najczęściej słali pozdrowienia, żywo machali rękami. Wśród witających prym wiodły dzieci. Najgłówniejszą przyczyną tych reakcji, nacechowanych spontaniczną radością, był ojciec Stanisław, którego postać bardzo dobrze zapisała się w pamięci mieszkańców wiosek. Pere Stani był witany ze szczerym entuzjazmem, który całą ekipę nastroił bardzo pozytywnie.

Ekipa zaś posiadała znacznie więcej członków niż do tej pory wskazywałaby opowieść. Wypada poświęcić nieco miejsca afrykańskim konfratrom, od których w niemałej mierze zależy powodzenie remontowych zamiarów.

Towarzyszem, którego należy wymienić w pierwszej kolejności z racji poważnego wieku i wielkiej usłużności dla polskich misjonarzy, jest Mathieu Bombomako. Mathieu dał się poznać już podczas pierwszych dni w Bimbo jako uczestników rozmów po porannych Mszach. Nosi spory, zdobny krzyż, przez co początkowo można by go uznać za jakąś znaczną kościelną osobistość, chociaż jest tylko katechistą. Łatwo nawiązuje kontakt i posiada niewątpliwy zapał nauczycielski i katechetyczny. Ma talenty przywódcze, a przy tym lubi i chce przewodzić, choć zarazem potrafi się podporządkować decyzjom misjonarzy. Jeśli piroga byłaby statkiem, to Mathieu zasługiwałby na tytuł kapitana. Siedzi przy motorze i czuwa nad prawidłowym przebiegiem przepływu.

Drugim konfratrem, już wcześniej wzmiankowanym, jest Thierry. Pośredniczył przy kupnie obrazów i ostatecznie nieco nas oskubał z pieniędzy. Niemniej odkupił nieco tę sprawę, albowiem ofiarował nam w prezencie orzechy arachidowe. Afrykańczycy mają silne pragnienie znalezienia łatwego zysku przy niewielkim wkładzie własnym. Thierry nie jest wolny od tego pragnienia, choć pomimo niego potrafi wykazać się zaradnością i zmysłem praktycznym.

Cleveront, Michel i Gaius zamykają liczbę członków ekipy. Ostatni z wymienionej trójki prowadził budowę owych trzech szkół i kilku kaplic. Wszyscy są jakoś związani z parafią w Bimbo. Cleveront, Thierry i Michel niemal wychowywali się przy parafii i do tej pory nie  wyszli całkowicie z orbity duszpasterskiego oddziaływania księży. Poza Michelem wszyscy pozakładali już rodziny. Ich postaci, teraz może nieco tajemnicze, z upływem dni w wioskach dadzą się zapewne lepiej poznać.

Bomboko nie ustępowało w życzliwości wcześniejszym wioskom; wręcz przeciwnie: radość pomnażało to, iż właśnie do miejsca na końcu świata, dobiła wielka piroga. Kiedy ekipa wychodziła z pirogi mnóstwo Murzynków podawało ręce i chciało dotknąć przybyszów. Na moment moi bracia czuli się jak odkrywcy nowych lądów.

Przy rozładunku okazało się, że nie zabrano chleba. W związku z tym nie dokonano wprawdzie cudu rozmnożenia, lecz znoszono konsekwencje zapomnienia; do poniedziałku jest to możliwe. Czasem przy wielkich wyprawach zadba się o najdrobniejsze szczegóły, ale uwadze uleci jedna ze spraw podstawowych. Niemniej niedociągnięcie może być naprawione; wstępne rozpoznanie służy nie tylko weryfikacji szkól, ale też weryfikacji ekwipunku.

Wieczorem bracia rozłożyli sprzęt potrzebny do wyświetlenia filmu. Cała wioska niemal skakała z radości. Ojciec Stanisław pamięta ciekawe historie z wyświetlaniem filmów dla mieszkańców wiosek. Kiedy pewnego razu oczom mieszkańców ukazały się filmowe sceny z życia Jezusa, pojawił się również frapujący problem: Jak to można było tak nagrać? Wyrazicielem pytania okazał się katechista. Afrykańczycy inaczej rozumieją i interpretują sprawy, które z perspektywy Europejczyka są oczywistościami; dlatego trzeba starannie dobierać filmy. Ojciec zawsze chce ukazywać chrześcijańskie przesłanie. W Bomboko mieszkańcom zaproponowano film o objawieniach w Lourdes. Wojtek stał się sobotniego wieczoru animatorem muzycznym dla dzieci. Powtarzał dzieciom piosenki, które ojciec niegdyś, podczas wcześniejszego stażu, przygotował i wykorzystywał przy różnych okazjach. Piosenki przyjęły się i do tej pory znają je najmłodsi, zarówno w Bimbo, jak i w sektorze rzecznym.

Wieczorem bracia mogli się poczuć trochę jak biblijny Samuel, albowiem z konieczności spali w małej kaplicy w Bomboko. Wieczór ponadto stanowił, można rzec, lekcję biologii opartą na obserwacji. W sektorze rzecznym liczne owady ożywające o zmierzchu nie dziwią nikogo. Bomboko, według opinii Mateusza, najbardziej jest w owady zasobne, a ich ilość przeszła najśmielsze wyobrażenia stażowiczów. Moskitiery stanowią zatem konieczne wyposażenie w wyprawie. Są to siatki, które na kształt namiotu rozciąga się przy materacu, aby wykluczyć obecność komarów i innych nocnych poszukiwaczy przestrzeni do gryzienia. Bez moskitier bracia mogliby stać się w Bomboko chodzącymi bąblami.

Niedziela, 4 IX

I

Suma w Bimbo ma może nietypową porę w kontekście polskich zwyczajów i rozpoczyna się o szóstej trzydzieści. W tę niedzielę przewodniczył jej biskup Tadeusz Kusy, biskup Kaga Bandoro. Liturgia była zatem szczególnie uroczysta. Pół godziny przed Mszą ogromny kościół był już zapełniony, a jakiś animator muzyczny przeprowadzał próbę śpiewów z wiernymi. Warto zaznaczyć dobre przygotowanie ministrantów. W podejmowanych akcjach liturgicznych są pewni, samodzielni i, rzadki to przymiot w Afryce – zdyscyplinowani. Służba liturgiczna liczy ponad dziewięćdziesiąt osób i myślę, że nie miałaby czego się wstydzić w porównaniu z polskimi odpowiednikami. Widać tu poważną pracę u podstaw księży z tutejszej misji. Ministranci i lektorzy już pół godziny przed Mszą formowali procesję. Czytania podczas liturgii wykonują dobrze przygotowani dorośli. Proklamacja Słowa Bożego jest zatem godna i zrozumiała dla ludu, co nie zawsze się udaje w polskich warunkach, kiedy młodziutki lektor potrafi doskonale zamordować czytanie, a wierni mogą o owym czytaniu powiedzieć tylko tyle, że było.

II

Litrugia niedzielna stanowi w wiosce nad rzeką wielkie święto całej wspólnoty. Bomboko napełniło się radością. Ponadto weryfikacja stanu szkół przebiega pomyślnie. Wojtek sporządził dokładne listy potrzebnych rzeczy. W Modale potrzebne są: trzy worki cementu, cztery zamki z kluczami, czarna farba do tablic, cztery żółte farby, dwa wiadra. W Sekia Mote szkoła wygląda lepiej; jest nowsza, a budował ją ojciec Stanisław wraz ze stażowiczami – cztery lata temu. W Mondouli jest podobnie jak w Modale., lecz zaangażowanie lokalnej wpólnoty jest nieco większe.

Poniedziałek, 5 IX

Szybki powrót do Bimbo grupy rozpoznawczej na nowo zjednoczył wspólnotę; zdarzenia znowu płyną jedną rzeką. Niemniej widać wyraźnie, że zapiski będą musiały nabrać lakoniczności. W sektorze rzecznym będzie brakowało dwóch rzeczy, które narratorowi umożliwiały większą obfitość w pisaniu, a więc: prądu i czasu. Nikłe światło latarki czy lampki w porze wieczornej nie sprzyja produkowaniu wielu zdań wielokrotnie złożonych. Dlatego narrator dokona małego ćwiczenia ascetycznego i sprawdzi zdolność do małomówności. Niech żyje zwięzłość! A zatem szybko wracamy do wiosek; tym razem prawie na dwa tygodnie. I w pełnym składzie.

Wtorek, 6 IX

Jesteśmy w Modale. Odnawiamy szkołę. Malujemy okienka zwane klostrami, czyścimy i malujemy drzwi, sale, tablice. Otrzymujemy trochę pomocy od tutejszej wspólnoty, lecz nie wszyscy patrzą na nasze działania z życzliwością. Młodzież chciała wyłudzić od nas piłkę. Chłopaki udawali, że nie mają piłki, aby ją otrzymać. Gdy nie osiągnęli celu, zaczęli grać futbolówką, której rzekomo, początkowo – nie posiadali. Na obiad - zupa ziemniaczana, którą przywieźliśmy w torebkach z Polski. Przekonujemy się, że maniok lepiej smakuje w warunkach wioskowych. Mamy okazję kosztować afrykańskiej kuchni. Obchodząc urodziny, napiłem się trochę soku z palmy. Nazywa się ów sok kanguja.

Środa, 7 IX

Dziś wieńczymy remont szkoły. Na ziemię spadł obfity deszcz. Błoto było tak duże, że  sandały chyba potroiły swoją wagę. Mimo tego wieczorem wyświetliliśmy film o Mojżeszu, który zgromadził chyba całą wioskę. Poznaliśmy nauczyciela o imieniu Jean Eudes. Ciągle pomagał nam w remoncie i wydaje się człowiekiem odpowiedzialnym. Ojciec Stanisław myśli nad tym, jak zapewnić funkcjonowaniu szkoły ciągłość, aby odnowa nie była chwilową poprawą.

Czwartek, 8 IX

Przypłynęliśmy do Mondouli. Powtarzamy prace, które wykonaliśmy w Modale, lecz tu spotykamy się z pomocą niemal całej wspólnoty. Przyzwyczajamy się do kąpieli w rzece, braku jakichkolwiek toalet, jedzenia manioku i makongo czyli przysmażonych gąsienic. Smakują jak skwarki.

Piątek, 9 IX

Czyszczenie podłóg po malowaniu. Obfitość mrówek. Jesteśmy zdziwieni żywiołowymi reakcjami na zdjęcia. Szczególnie dzieci ze zdjęć mają wielką radość.

Sobota, 10 IX

Rano pospiesznie chroniliśmy ławki wyniesione ze szkoły przed deszczem, który stukaniem o blachę, zbudził nas i zaalarmował. Udało się zmieścić we wcześniej wyznaczonych progach  czasowych, co przypisujemy pomocy afrykańskich konfratrów. Na czas pojawiliśmy się w Sekia Mote. Wieczorem tradycyjnie oglądaliśmy film o życiu Mojżesza wraz z całą wioską. Na kolację zjedliśmy koguta z maniokiem. Spotkaliśmy się z katechistą i dostrzegamy, jak wiele od katechistów zależy w dziedzinie formacji wspólnoty. Niemniej nie wszyscy katechiści żyją zgodnie z duchem chrześcijaństwa.

Niedziela, 11 IX

Podczas niedzielnej Eucharystii byliśmy świadkami włączenia kilkunastu wiernych do wspólnoty Kościoła poprzez chrzest. Na obiad zjedliśmy małpę – pewnie pierwszy i ostatni raz w życiu. W sektorze rzecznym istnieje przesąd, iż księża chodzący po wiosce na bosaka, ściągają nieszczęścia. Wojtek i Mateusz wywołali przerażenie swoim spacerem na bosaka. A oni tylko nie chcieli lepić błota do butów.

Poniedziałek, 12 IX

Ludzie bardzo nam pomagają, więc praca idzie szybko. Mieliśmy czas, żeby wybrać się do lasu. Zobaczyliśmy roślinę manioku, mandarynki, kawę, przechodziliśmy przez błotny potok. Piękne świadectwo dali nowo ochrzczeni; przyszli rankiem na Mszę świętą, choć ojciec Stanisław jej nie zapowiadał w niedzielę. Przyjęli drugi raz w życiu Komunię świętą. Widzieliśmy produkcję kanguji, napoju, że tak powiem, narodowego. Jest to sok z palmy, który po jakimś czasie fermentuje. Wieczorem znowu wyświetliliśmy film o Mojżeszu. Moment zamienienia laski w węża, to chyba najbardziej ekscytujący dla Afrykańczyków fragment. Dzieło odnowy szkół zwieńczone!

Wtorek, 13 IX

Po opuszczeniu Sekia Mote zatrzymaliśmy się na chwilę w Mokelo. Tam spostrzegliśmy szkielet człowieka w ziemi. Niemiłosiernie działająca erozja sprawiła, że woda wypłukała ziemię i odsłoniła ów szkielet. Przyjechaliśmy do Nzimby, największej wioski w sektorze rzecznym. W Nzimbie można już kupić napoje; ludzie mają studnię głębinową, co stanowi wielkie dobro, albowiem nie są skazani na wodę z rzeki. Wody Ubangi są brudne i picie tej wody niejednokrotnie prowadziło do epidemii cholery. Niemniej ludzie we wszystkich wioskach korzystają z rzeki. Studnie jawią się jako pierwsze na horyzoncie potrzeb tutejszych mieszkańców.

Środa, 14 IX

Msza w Ndimbie była niezwykle uroczysta. Dyscyplina ministrantów niemal wzorcowa, a jest ich około dziewięćdziesięciu. Nowi harcerze złożyli swe przyrzeczenia i trzeba przyznać, że stanowią elitę wioski. Zarówno bolączki, jak i promyki nadziei wskazują na wielką potrzebę posługi kapłańskiej, która w wioskach, siłą konieczności, jest nieregularna. Ojciec Stanisław przed Mszą spowiadał prawie przez trzy godziny.

Czwartek, 15 IX

Zbudziło nas deszczowe bombardowanie w blachę dachu kościoła. Nieustępliwy deszcz towarzyszył nam w całej drodze do Bangui, lecz już mżył, a nie bombardował. W Bimbo spotkaliśmy księdza Jacka Kwieka i księdza Pawła Wróbla, którzy wrócili z urlopów w Polsce i pracują w parafii świętego Antoniego. Wieczorem spotkaliśmy się z członkami wspólnoty Mariage pour tous, którą tworzą młode małżeństwa. Udzielają wsparcia narzeczonym, którzy w tutejszym kontekście kulturowym na drodze do sakramentu spotykają nieustanne przeszkody. Wierność małżeńska jest tutaj jak wyznanie wiary. Można powiedzieć: jeden Bóg, jedna wiara, jeden Kościół, jeden chrzest, jedna żona...

Piątek, 16 IX

Spotkaliśmy się z rodziną, którą wspierają klerycy tarnowskiego seminarium. Marina skończyła studia dzięki tej pomocy. Pod koniec stażu odbyliśmy wyprawę po pamiątki. Żywioł dyskutowania, któremu oddają się tutejsi sprzedawcy doprowadza na skraj wyczerpania nerwowego. Niemniej nabyliśmy kilka hebanowych figurek, afrykańskie krzesła, afrykańskie koszule...

Sobota, 17 IX

Pogrzeb w RCA ma nieco odmienny charakter niż w Polsce. W duszy Afrykańczyka panuje brak granic; radość zlewa się ze smutkiem, powaga z komizmem, a rozrywka z kultem. W ten sposób próbuję zinterpretować używanie perkusji na pogrzebie czy też dominację niebieskiego i różowego pośród pogrzebowych wystrojów. Niemniej chyba nie wszystko da się zrozumieć. Wieczny pokój dla duszy Bernarda...

Wieczorem spotkaliśmy się z rodziną Rudolfa, która ofiarowała nam wspaniałe świadectwo. Rudolf przyjął trójkę dzieci oskarżonych o likundu i w ten sposób uratował im życie. Gdy myślę o tym spotkaniu w mojej głowie pojawia się biblijne określenie: Reszta Izraela.