Podróż do Republiki Środkowoafrykańskiej rozpoczęta!

Podróż do Republiki Środkowoafrykańskiej rozpoczęta! Wyruszyliśmy z Seminarium do Krakowa 14 lipca o siódmej rano po Mszy Świętej i skromnym śniadaniu. Na lotnisku w Balicach byliśmy kilka godzin przed lotem. Szybka odprawa, bagaże zważone, plecaki sprawdzone i można było czekać na samolot w wygodnej poczekalni. Jednak godzina za godziną i wczesna pobudka oraz głód zaczęły odzywać się coraz bardziej.
Kawa i bułka były niezbędne. Z kartą pokładową udaliśmy się do sklepów w strefie oczekiwania na lot, ale tutaj przeżyliśmy pierwsze zderzenie z rzeczywistością cen na lotnisku, jednak po szybkiej konsultacji uznaliśmy, że dżentelmeni o takich sprawach nie rozmawiają i zaraz zajadaliśmy się bułką oraz popijaliśmy kawę. Degustację przerwało nam wezwanie pasażerów lotu do Frankfurtu. Wzięliśmy więc podręczne bagaże i po chwili byliśmy na pokładzie samolotu. Nie licząc Ojca Stanisława, był to dla nas pierwszy lot samolotem w życiu.
Po półtorej godziny byliśmy we Frankfurcie. Lotnisko niczym małe miasto nieco odstawało od tego co spotkaliśmy w Krakowie. Jakkolwiek świeżo wyremontowany i przebudowany krakowski port lotniczy robił na nas duże wrażenie, to Frankfurt ze swoim ogromem zmusił nas do pokornego uznania naszej małości. JZnajomość języka niemieckiego pomogła nam odnaleźć drogę na właściwy terminal, do którego dotarliśmy kolejką szybkotorową. Mieliśmy dużo czasu, bo aż 5 godzin, aby błądzić i odnajdować się w wędrówce do odprawy. Jak w polskich lasach mech pomaga odnaleźć kierunek zagubionym wędrowcom, tak w Niemczech na lotnisku kierunek pokazała nam trawa zasadzona na ścianie ;) O tym jak wysoki jest poziom bezpieczeństwa na lotnisku we Frankfurcie świadczą nowoczesne skanery biometryczne i trójwymiarowe, które sprawdzają tożsamość pasażera, oraz to czy nie przenosi niebezpiecznych przedmiotów. Nie było żadną przeszkodą, że wyglądaliśmy nieco inaczej niż na zdjęciach w paszporcie.
Do Casablanki królewskimi marokańskimi liniami Royal Air Maroc wyruszyliśmy o 17.45. Po czterech godzinach przywitał nas zupełnie różny od już nam poznanego afrykański świat. Kluczowym momentem szczegółowej kontroli bagaży było zdjęcie butów i poza oczywistym prześwietleniem naszych bagaży przeszliśmy również niebyt szczegółowe przeszukanie czy aby przy ciele nie posiadamy jakiś niedozwolonych przedmiotów. Lot i oczekiwanie w Casablance umiliło nam towarzystwo Polaka, lecącego do pracy w Gwinei. Po godzinie w Maroku rozstaliśmy się licząc na ponowne spotkanie przy powrocie do Casablanki, i po godzinnym oczekiwaniu zostaliśmy zaproszeni do odprawy. Niestety nie dane nam było szybko jej zakończyć, gdyż sporo grupa pasażerów lotu do Kairu nie zdążyła się jeszcze odprawić, a wciąż napływali kolejni spóźnialscy.
Lot do Bangui z międzylądowaniem w Douala w Kamerunie przeszedł nam bez większych stresów. Radziliśmy sobie jak potrafiliśmy z barierą językową (– kurczak czy wołowina? – yes! J). Sam moment lądowania w Be Afrika – Sercu Afryki (w jęz. sango) zapadnie nam na długo w pamięci. W Bangui wylądowaliśmy rano o 7.25, ale kolejne trzy godziny były dla nas prawdziwym doświadczeniem afrykańskiej ziemi. O 10.30 wpadliśmy w ręce ks. Michała Rachwalskiego i z nim już bezpiecznie, choć także z przygodami dotarliśmy do naszej tarnowskiej placówki w Bimbo koło Bangui gdzie z otwartymi rękoma przyjął nas ks. Marek Mastalski, proboszcz parafii pw. Św. Antoniego Padewskiego w Bimbo.
Księża wskazali nam nasze pokoje, w których będziemy spali dwie noce, rozłożyliśmy moskitiery i przywitaliśmy się z nieproszonym gościem
RCA nie przestaje nas zaskakiwać
Pierwsza niedziela w czasie naszego pobytu w RCA. Rozpoczęliśmy ją Mszą Świętą. Po raz pierwszy spotkaliśmy się w z liturgią, która w tym kraju wygląda „nieco” inaczej niż ta w Polsce. Bardzo dużo radosnych śpiewów, a nawet tańców towarzyszących chociażby długiej procesji na wejście czy procesji z darami. Zaskoczyło nas to, że kościół był wypełniony po brzegi już kilkadziesiąt minut przed rozpoczęciem Eucharystii, a służba liturgiczna pół godziny przed Mszą ustawiona była przed kościołem i czekała na celebransa. Przed południem zostaliśmy zaproszeni do Ojców Karmelitów, którzy tego dnia przeżywali odpust z okazji Uroczystości Matki Bożej Szkaplerznej. Mszę Świętą po francusku celebrował nuncjusz apostolski abp Santiago. Wielka liczba zebranych na Mszy modliła się w kilku językach (sango, francuski, łacina). Spora grupa miejscowych przyjęła Szkaplerz. Po Mszy bracia i Księża karmelici zaprosili nas na skromny poczęstunek, który był dla nas okazją do wymiany kilku zdań z ciekawymi osobami.

Późnym popołudniem odwiedziliśmy razem z ojcem Stanisławem kolejną wspólnotę działającą na terenie parafii Bimbo, tym razem franciszkanów. Posługują w niej między innymi dwaj Polacy Hieronim i Symeon oraz brat Remo. Spotkanie z Remo było dla nas niezwykłe. Prowadzi on dużą firmę, w której zatrudnia około 150 osób. Realizuje liczne projekty budowlane w całym RCA oraz poza granicami kraju. Sam Remo zajmuje się rozbudową domu franciszkanów. Z drugiego piętra powstającego budynku rozpościera się piękna panorama części Bimbo oraz rzeki Oubangui. Po powrocie posililiśmy się i dzień zakończyliśmy jak zwykle modlitwą.
RCA nie przestaje nas zaskakiwać. Poniedziałek był intensywny, ale za to bardzo barwny. Mocno dała nam się we znaki pora deszczowa – padało bardzo mocno od wczesnego ranka do samego południa. Deszcz jednak nie przeszkodził nam w wyprawie do centrum stolicy RCA, Bangui, aby tam razem z Księdzem Mieczysławem Pająkiem, uzupełnić zapasy parafii Bagandou, do której udaliśmy się wieczorem tego samego dnia. W samej stolicy odwiedziliśmy kilka sklepów, które tylko w niewielkim stopniu przypominają europejskie supermarkety. Znajdują się one w starych, niszczejących budynkach. Ceny towarów są nieproporcjonalnie zawyżone. W jednym sklepie potrafią one być dwa lub trzy razy większe niż w następnym. Najciekawszym i ostatnim punktem naszych zakupów był targ. To, co zastaliśmy na miejscu przerosło nasze oczekiwania, tym bardziej, że Ksiądz Mieczysław nie uprzedził nas o „zapachach”, widokach i w ogóle warunkach, w jakich ludzie będą próbowali sprzedać to, co przynieśli ze sobą. Podczas gdy my kupowaliśmy żywność mijały nas kobiety niosące na głowie spiętrzone kosze i tace z owocami i warzywami. Nie mogliśmy się nadziwić, jak można utrzymać na głowie tak duży ciężar zachowując przy tym niezmąconą równowagę.
Powrót do Bimbo, szybkie pakowanie i już trzeba było ruszać w podróż wydawać by się mogło niezniszczalną Toyotą do parafii Bagandou. Musieliśmy się sprężać, gdyż mieliśmy do pokonania ponad 150 km, a czasu maksymalnie 4 godziny. Droga nie była łatwa. Długie odcinki przypominały, wcale bez przesady, ser szwajcarski, a tłum, który oblegał ulice nie ułatwiał podróży. Setki motorów, które dla miejscowych są podstawowym i często jedynym środkiem transportu, małe ciężarówki wypełnione ludźmi po sam dach kabiny kierowcy, stragany i sklepiki zbite dosłownie z kilkunastu desek i podążający we wszystkich kierunkach dzieci i dorośli – takie krajobrazy obserwowaliśmy zza szyby samochodu. Nic nikomu nie przeszkadzało – to, czy wyprzedza z prawej czy z lewej strony, czy nie wchodzi pod koła pędzącego samochodu, czy idzie środkiem ulicy – trzeba było mieć oczy dookoła głowy, by nikogo nie przejechać i nie zderzyć się z innymi. Uderzający był widok ludzi, którzy tak jak ci na tagu w Bangui, chcieli sprzedać cokolwiek, tylko że ci zamiast rozłożonych stołów pełnych owoców i warzyw mieli zazwyczaj stołek z miską bananów, manioku, czy innych „zdobyczy”. I tak co kilka metrów. Dzieci pchające wózki z gałęziami, by sprzedać je albo móc wykorzystać na opał z zaciekawieniem machały do nas widząc przejeżdżający samochód z napisem MISSION CATHOLIQUE. Takie widoki towarzyszyły nam w czasie jazdy. Powoli zbliżaliśmy się do Bagandou. Trzeba było jeszcze tylko jakimś sposobem znaleźć się po drugiej stronie rzeki Lobaye. Z ciemności wyłonił się przed nami prom, który przewożąc już jeden samochód był w połowie drogi na przeciwległy brzeg. Udało się nam jednak zawrócić go i dołączyć do załogi, by w ten sposób móc kontynuować drogę do Bagandou. Do celu dotarliśmy po 20 minutach wdzięczni Bogu za szczęśliwą podróż. Perspektywa odpoczynku i smacznej kolacji po wymagającej podróży pomogła nam szybko rozładować samochód. Uczyniwszy wszystko, jak należy, mogliśmy cieszyć się miłym towarzystwem i gościnnością gospodarza.
Coraz pełniej zachwycać się Afryką
Powoli nasza wizyta w Bagandou u ks. Mieczysława Pająka dobiega końca. Każdego dnia solidnie pracowaliśmy pomagając oczyścić sale szpitala, w którym znalazło nowy dom niezliczone mnóstwo jaszczurek, ciem, termitów, a szczególnie pająków, które z dwóch ostatnich grup uczyniły sobie posiłek i których „spiżarnie” co chwilę trzeba nam było opróżniać miotłami i detergentami.
W trakcie porządków w szpitalu podzieliliśmy się na dwie drużyny. Jedna została w szpitalu, druga natomiast zaczęła pomagać w budowanym kościele. Po 4 dniach prace w szpitalu zostały zakończone i znów spotkaliśmy się w kościele, kontynuując malowanie elementów ław do kościoła i innych drewnianych elementów. Podczas malowania towarzyszyła nam stale gromadka małych obserwatorów. Nasz pobyt w Bagandou nie ograniczał się do przeprowadzonych prac. Z dnia na dzień dane nam było coraz pełniej zachwycać się Afryką. Tak klimat jak i ludzie, jedzenie i krajobrazy robiły na nas niesamowite wrażenie.

Doświadczyliśmy tutaj skrajnie innego świata niż ten, w którym się wychowaliśmy. Zostaliśmy zaproszeni do domu mera gminy Pascala i tam zostaliśmy ugoszczeni maniokiem oraz mięsem z małej antylopy. Pascal opowiedział nam o swoich zadaniach jako mera całej wspólnoty gminy Bagandou. Ks. Pająk opowiadał nam o wszechobecnej tutaj skłonności do ufania zabobonom. Mieszkańcy boją się zostać oskarżeni o przypisanie im złych mocy (likundu). Często bywa też, że sami w przypadku jakiejś tragedii doszukują się winy u kogoś, kto nie miał żadnego związku z daną tragedią. W ich tradycji zawsze jakiś człowiek musi być winny. Koniecznie trzeba go znaleźć i ukarać. Sprawa likundu jest palącym problemem dla misjonarzy podejmujących duszpasterstwo. Mimo wszystko ludzie są tu bardzo gościnni, uśmiechnięci i radośni. Mimo swojej biedy potrafią się dzielić ze wspólnotą parafialną tym, co mają. Pokazują to zwłaszcza niedzielne procesje z darami ofiarnymi, w których oprócz pieniędzy wierni niosą przeróżne owoce, mięso, czy inne potrzebne wspólnocie przedmioty. W przedostatni dzień naszej wizyty w Bagandou odwiedziliśmy wioskę pigmejską. Naszym przewodnikiem był stróż nocny, a zarazem katechista Modeste, a kierowcą był Jacek, świecki misjonarz z Polski.
Przez "sektor rzeczny"

Po intensywnych pracach przy powstającym kościele w parafii Bagandou przyszła pora, aby zmierzyć się z posługą misyjną w wioskach „sektora rzecznego” parafii Bimbo. Odległość 150 km pokonaliśmy w „nieprzyzwoitym” czasie 5 godzin, szczęśliwie w Bimbo oczekiwano na nas z obiadem.
Dwa dni przygotowań do wyjazdu na wioski przeszły nam bardzo szybko. Wieczorem przed wypłynięciem uczestniczyliśmy w spotkaniu grupy „Mariage pour tous” zrzeszającej małżeństwa oraz ludzi pragnących zawrzeć sakramentalny związek małżeński. Dzięki ofiarom dobroczyńców ci ludzie wykształcili się i znaleźli dobrze płatne prace. Założyli rodziny, w których pielęgnuje się chrześcijańskie wartości. Grupę „Mariage pour tous” utworzył Ojciec Wojdak w czasie swojej posługi w tej parafii, a jej celem jest duchowa i materialna pomoc parom pragnącym się pobrać. Tu w RCA jest to trudne m.in. ze względu na powszechnie panujący obowiązek „wykupienia” kobiety przez mężczyznę.
Naszą wyprawę do wiosek rozpoczęliśmy w sobotę po śniadaniu, w towarzystwie franciszkanina, ojca Hieronima z Katowic, oraz katechisty Mathieu, od lat współpracującego z Ojcem. W Ndzimbie, pierwszej wiosce do której przypłynęliśmy, Ojciec Stanisław ochrzcił 12 katechumenów, oraz udzielił pierwszej Komunii Świętej 12 osobom. Cała uroczystość trwała około 5 godzin. Trzygodzinną Mszę Świętą, połączoną z wyżej wspomnianymi sakramentami, zakończyło uroczyste przyjęcie około 30 mieszkańców do bractwa św. Rity. W czasie Mszy spadł tak ulewny deszcz, że nikt nie opuścił kaplicy wcześniej jak 2 godziny po zakończonych uroczystościach. W tym czasie zajęliśmy się animacją licznie zgromadzonych dzieci. Uczyliśmy je śpiewać kilka piosenek m. in. „Taki duży, taki mały” Arki Noego. Dzieciaki okazały się bardzo pojętnymi uczniami. Następnego dnia wypłynęliśmy w kierunku Sekia Mote. Tu dane nam było spróbować bodaj największego (zdaniem mieszkańców) przysmaku tej ziemi – „makongo” czyli gąsienic, których sezon zbioru przypada właśnie na czas naszego pobytu. Spaliśmy w odnowionej w zeszłym roku szkole, a naszym celem, tak samo jak w Modale, było porozmawiać z ludźmi o ich potrzebach. Jeszcze w tym roku, w wioskach w których gościliśmy, dzięki pomocy ofiarodawców i Dzieła Misyjnego Diecezji Tarnowskiej, zostaną wybudowane studnie, których do tej pory tutaj nie było. Wtorkową noc spędziliśmy w szkole w Moundouli. Tutaj jednak spotkał nas zawód, gdyż odnowiona przez zeszłoroczną grupę stażowiczów szkoła znajdowała się w dużym nieładzie. Odpowiedzialni za nią dyrektor i nauczyciele przez cały rok nie zajęli się jej uporządkowaniem. Było konieczne, abyśmy podjęli sprzątanie jednak i tu czekało nas zaskoczenie. W szkole nie było żadnego sprzętu do sprzątania, mimo że rok wcześniej sporo szmat zostało tam zostawionych. Poświęciliśmy więc nasze podkoszulki i zajęliśmy się doprowadzaniem budynku do porządku. Zależało nam na tym podwójnie, bowiem nie tylko miał nam służyć za sypialnię, ale ma on służyć przede wszystkim uczącym się dzieciom, a w zastanym tam brudzie nie było do tego warunków. Po czterech godzinach porządków i Mszy świętej zostało zorganizowane spotkanie, na którym Ojciec zwrócił uwagę odpowiedzialnym za szkołę, podkreślając, że nie do zaakceptowania jest taki stan budynku. Codziennie byliśmy częstowani przez mieszkańców wiosek jednym ciepłym posiłkiem. W Nzimbie była to kury, w Modale mogliśmy spróbować ryby z rzeki Oubangui, natomiast w Moundouli poczęstowano nas kaczką, a w Sekia Mote wspomnianym makongo.
We środę rano, z małymi problemami, wyruszyliśmy w drogę powrotną pirogą, która nieustannie w drodze tam i z powrotem nabierała wody, co zmuszało nas do ciągłego jej wylewania. Na miejsce, do Bimbo, dotarliśmy znów w okolicach obiadu, a tego dnia gościliśmy również u Igora, muzyka, który działał w prowadzonym przez Ojca Stanisława chórze. Wieczorem poszliśmy na wspólną modlitwę do pobliskiego domu sióstr kombonianek, u których zostaliśmy na kolację.
W czwartek, z księdzem Mirosławem Gucwą wyruszyliśmy w drogę do Bouar, rozpoczynając trzeci etap naszego stażu misyjnego. Po drodze mijaliśmy mnóstwo barier oraz wojska ONZtowskie, które nieustannie stacjonują w tym kraju. Zjednoczone kontyngenty liczą 12 tysięcy żołnierzy a ich zadaniem jest stabilizacja sytuacji w kraju co rusz targanym wojnami. W trasie towarzyszyła nam Nina, baptystka będąca sekretarką platfromy dialogu międzyreligijnego. Po drodze zatrzymaliśmy się w Yaloke, gdzie mogliśmy zjeść tzw. Szuię – wołowe mięso pieczone z cebulą i zawsze z dużą domieszką ostrej papryki. Na miejsce dojechaliśmy wieczorem by następnego dnia rozpocząć prace w Niższym Seminarium Duchownym w Yole.
Owocny pobyt w Bouar
Czas w Afryce płynie bardzo szybko. Dopiero przyjechaliśmy do Niższego Seminarium Duchownego w Yole, a już trzeba nam się szykować do drogi powrotnej do Polski. Jednak trzeba przyznać, że pobyt w Bouar był niezwykle owocny. Od razu, następnego dnia po przybyciu, wzięliśmy się mocno do pracy.
Trzeba było zakasać rękawy, gdyż na odnowienie czekały dwie kaplice. Dla niektórych z nas była to pierwsza okazja w życiu, aby zasmakować niełatwego kunsztu malarskiego. Pracy było sporo. Duża wilgoć dała się we znaki ścianom liczącym już ponad 20 lat.
W Bouar towarzyszył nam Ksiądz Leszek Zieliński, dyrektor administracyjny Niższego Seminarium Duchownego.

Przybliżył nam okoliczności porwania Księdza Mateusza Dziedzica, ponieważ razem z nim został uprowadzony w 2014 roku przez żołnierzy Abdulay Miskin’a (szefa gwardii prezydenta Ange Patassego). Ci porwali ich jako zakładników, aby domagać się uwolnienia swojego przywódcy. W nocy na teren plebani weszło 8 żołnierzy uzbrojonych w karabiny maszynowe, zaś 5 pozostało na zewnątrz. Otwarcie przyznali, że przyszli po nich jako zakładników. Wyjaśnili, że chcą w ten sposób wymusić uwolnienie generała Miskina. Ksiądz Leszek i Ksiądz Mateusz spokojnie wyjaśniali, że są misjonarzami, prowadzą szkoły, ewangelizują, pomagają ludziom i nie mają nic wspólnego z polityką. Co więcej, misjonarze dodali, że jeśli żołnierzom zależy na uwolnieniu ich przywódcy, to powinni po prostu negocjować z władzami rządowymi, a nie z nimi. Rozmowa z żołnierzami trwała niemal pół godziny. W trakcie rozmowy żołnierze kilka razy grozili księżom naładowaną bronią . W pewnym momencie jednak zrozumieli, że następne przyłożenie karabinu może skończyć się śmiercią obu albo jednego z nich. Postanowili poddać się i pójść z nimi. W drodze, ksiądz Mateusz uparł się, że w parafii musi zostać jeden ksiądz. Co ciekawe, do żołnierzy nie przemówiło to, że jeśli wezmą dwóch księży to w opustoszałej parafii nie będzie miał kto ewangelizować, prowadzić szkół dla dzieci i pomagać ludziom. To nie było żadnym argumentem. Przeważyło zaś to, że jeśli ktoś pod nieobecność dwóch księży ograbi plebanię, to ludzie nazwą złodziejami właśnie żołnierzy Miskina. Dopiero to dało do myślenia porywaczom i zgodzili się wziąć ze sobą tylko jednego kapłana. W parafii pozostał ksiądz Leszek, a ksiądz Mateusz poszedł z żołnierzami i był więziony przez 44 dni. Przez cały ten czas ksiądz Leszek przebywał w parafii w obstawie MINUSKI (Wielowymiarowa Zintegrowana Misja Stabilizacyjna Narodów Zjednoczonych w Republice Środkowoafrykańskiej). Sytuacja przez cały ten czas była bardzo napięta. Pewnego wieczoru księdza Leszka obudziły strzały tuż pod oknem pokoju, w którym spał. Gdy zerknął ukradkiem, widział tylko iskry lecące ze strzelającej broni. Okazało się, że do parafii skradali się nieznani ludzie, nie do końca wiadomo z jakiej grupy. Żołnierze, którzy pilnowali parafii szybko zorientowali się o grożącym niebezpieczeństwie i oddali serię ostrzegających strzałów w powietrze. Być może byli to ci sami ludzie, którzy uprowadzili Księdza Mateusza. Najprawdopodobniej myśleli, że ksiądz Leszek schronił się w innym miejscu i chcieli ograbić plebanię. Dzięki obecności żołnierzy MINUSKI ich zamiar się nie powiódł. Jak wiemy Ksiądz Mateusz Dziedzic został uwolniony.
Cieszymy się, że w Bouar mogliśmy odnowić seminaryjny budynek i spotkać ciekawych ludzi. Mieliśmy także okazję uczestniczyć w Platformie Międzyreligijnej, na której dyskutowano o tym jak zaprowadzić pokój w RCA. Po tygodniu przeżytym w Bouar, ksiądz Mirosław Gucwa udał się z nami do Bangui. Dzień przed drogą powrotną do Polski ojciec Stanisław i Darek wraz z księdzem Markiem Mastalskim odwiedzili wioski, gdzie budowane są studnie głębinowe finansowane w większości przez Tarnowskie Dzieło Misyjne. Dla mieszkańców tych wiosek jest to wydarzenie epokowe, ponieważ nigdy u nich nie było czystej wody do picia, zawsze czerpali ją z rzeki Oubangi. W ostatni dzień spotkaliśmy się z kilkoma rodzinami afrykańskimi, którym klerycy tarnowskiego seminarium pomagają w edukacji dzieci. Ostatni wieczór był czasem pożegnania się z wieloma ludźmi. Rankiem 12 sierpnia samolotem marokańskich linii udaliśmy się do Casablanki, gdzie zatrzymaliśmy się trzy dni na parafii prowadzonej przez polskich księży ze Stowarzyszenia Misji Afrykańskich.